Człowiek w Pałacu

Do majestatycznego Pałacu Lech Kaczyński przeprowadzał się z dwupokojowego mieszkania na warszawskim Powiślu. To jakby komuś zaproponowano, żeby przeniósł się do Muzeum Narodowego. Dla Kaczyńskiego to było wyzwanie dodatkowe - z trudem znosił celebrę, wolał kameralsną rozmowę od wielkiej imprezy.

Publikacja: 16.04.2010 20:02

Człowiek w Pałacu

Foto: ROL

– Bestia w ogrodzie! – takie hasło mieli prezydenccy urzędnicy, gdy z Pałacu wybiegał Tytus. Terrier szkocki był niewychowany, rzucał się na nogawki i kąsał kogo popadło. Nawet właściciela, czyli Lecha Kaczyńskiego. Ale pies nie miał się czego bać, cieszył się absolutną wolnością. Tytus był jednym z łączników między normalnym, dawnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu.

– Kiedy jesteś prezydentem, to wiesz, że za dwa miesiące o godzinie powiedzmy 10.45 będziesz przez 45 minut rozmawiał z premierem państwa Y. I nie bardzo masz wyjście, żeby tego nie robić. Przywyknięcie do tego jest wyzwaniem – opisuje były minister w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego.

Adam Bielan wspomina, że trafiając na tak wysokie stanowisko, człowiek traci prawie całą prywatność i wolność:

– Kiedyś jechałem z Lechem Kaczyńskim po Krakowie w jednym aucie. I to był koszmar. Ruch zablokowany, wkurzeni kierowcy psioczą. Prezydent kazał wyłączyć syreny i jechać normalnie. Okazało się, że nie może kazać. Wydał dyspozycję szefowi swej ochrony, żeby dzwonił do dowódcy BOR w tej sprawie. Przyszła odpowiedź, że to nie jest ich kompetencja, tylko miejscowej policji, która organizuje przejazd. Prezydentowi opadły ręce.

 

 

Kaczyński nie był faworytem w walce o prezydenturę. Niemal do samego finiszu przegrywał w sondażach z kandydatem Platformy Donaldem Tuskiem. Kilka tygodni przed decydującym starciem zwierzał się jednej z urzędniczek w warszawskim magistracie:

– Mówił, że świat się nie zawali, jeśli przegra. Przekonywał, że dokończy sprawy na stanowisku prezydenta Warszawy i pewnie na drugą kadencję nie wystartuje, bo kierowanie miastem to ciężki kawałek chleba. Wspominał, że chce mieć więcej czasu, by zająć się karierą naukową.

Ale oczywiście chciał wygrać: – W kampaniach skakała mu adrenalina. Pracował po 16 godzin dziennie. W 2005 roku musieliśmy się z Michałem Kamińskim zmieniać co dwa dni. Nie dawaliśmy przy nim kondycyjnie rady – opowiadał nam Adam Bielan.

Jan Ołdakowski, bliski prezydentowi poseł PiS, mówił nam: – Jak bokser w szatni przed walką. Zbiera siły, koncentruje się, wsłuchuje się w opinie ludzi, którzy go odwiedzają, sam obmyśla, jak mogą wyglądać nadchodzące miesiące. A potem wyjdzie i będzie walczył. Taki charakter.

Po zwycięstwie Kaczyński sprosił około 30 współpracowników do restauracji Tradycja na Dolnym Mokotowie.

– Na pewno wzniósł toast, ale nie zapadł mi w pamięć. Mogę nawet wyjaśnić dlaczego. Kaczyński nie znosi pompy i przemawiania. Kiedy jest w gronie zaufanych osób, zachowuje się naturalnie. Powiedział pewnie coś krótko i podniósł kielich. Nie celebrował chwili – tłumaczył jeden z uczestników spotkania.

Zwycięstwo miało też gorzki smak. Jarosław Kaczyński nie został premierem po to, by zwiększyć szanse brata w wyścigu prezydenckim. Badania pokazywały, że Polacy nie chcą dwóch braci na najważniejszych stanowiska w państwie. Lech nie chciał o tym słyszeć. Uważał, że jego brat będzie doskonałym szefem rządu, i nie chciał, by się dla niego poświęcał.

O decyzji usunięcia się w cień Jarosław Kaczyński poinformował brata przez telefon. Lech Kaczyński był rozgoryczony. – Może ja podjadę i porozmawiamy, przedstawię ci argumenty. Gdzie ty teraz jesteś? – próbował udobruchać go Jarosław. – Nie powiem ci, gdzie jestem! – zirytował się Lech i rzucił słuchawkę.

Kilka miesięcy potem Jarosław Kaczyński zwierzał się tygodnikowi „Wprost”: – Czy brat był niezadowolony? Po prostu wściekły! Od 56 lat się tak nie pokłóciliśmy. Przez kilka dni nie odbierał ode mnie telefonów!

Prezydencka para zamieszkała w apartamentach na ostatnim piętrze Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Polityk PiS, znajomy Kaczyńskich: – Jedna z sal gabarytami przypomina halę do koszykówki, jest tak wielka i wysoka. Na końcu tego gigantycznego pokoju stoją meble. Normalnej wielkości, ale w takim pomieszczeniu wyglądają jak pudełka zapałek albo mebelki z szuflandii. Jak w pokoju dla lalek. Trudno coś przebudować, bo nad wszystkim czuwa konserwator zabytków.

Trudno się dziwić, że Kaczyński, człowiek kameralny, lubiący domową atmosferę, nie poczuł się w takich warunkach komfortowo. Robił więc wiele, by przynajmniej część spraw została po staremu.

Elżbieta Jakubiak, była szefowa gabinetu prezydenta: – Lubił, jak się mówiło do niego na ty, to było przyzwyczajenie jeszcze z czasów „Solidarności”. Wszyscy dawni współpracownicy i znajomi w codziennych kontaktach mówili do niego per „Leszku”. Troszeczkę mnie to denerwowało, bo to przecież głowa państwa. Więc czasem w takich półoficjalnych sytuacjach zwracałam się do niego „Panie Prezydencie!”. A on na to: „Ty znowu to samo!? Zerwę z tobą wszelkie kontakty! Albo będę do Ciebie mówił Pani Minister, zobaczysz!” – groził mi w żartach.

Z czasem w Pałacu wytworzył się swoisty rytuał. Były normalne godziny urzędowania i czas na nieformalne pogawędki, podczas których także podejmowano ważne decyzje. W ciągu dnia były dwa takie momenty. Obiad, na który prezydent zapraszał osobiście. Zapraszał współpracowników, których chciał docenić albo z którymi miał coś do omówienia. Często po prostu jadł z Zofią Gust, swoją dawną znajomą i szefową sekretariatu.

Jeszcze ważniejsze były wieczorne spotkania na sofach w salce za gabinetem, przy winie.

– Siedział ze współpracownikami, czasem z kimś zaproszonym z miasta do późna w nocy. Nie było telewizji, muzyki, tylko czerwone wino i pogaduchy. Bardzo dużo mówiło się o polityce, dużo o sprawach osobistych, nie było tematów tabu – opowiadał nam były minister prezydencki.

– Sofy są obite lekko już przetartym materiałem. Nie jest regułą, że spotkania tam odbywają się wyłącznie wieczorami i tylko w zaufanym gronie. „Na sofy” szło się zawsze, gdy prezydent zapraszał większą liczbę osób. Po prostu w jego gabinecie goście w większej liczbie nie mieli gdzie usiąść. Luźne wieczory to trochę legenda. Jakieś 70 procent tych wieczornych nasiadówek to były spotkania z ludźmi z zewnątrz. Tylko 30 procent to rozmowy z najbliższymi współpracownikami. I to nie pogaduszki. Ja na takie spotkania wieczorne szedłem ze stertą papierów i o tych papierach rozmawialiśmy – wspomina były współpracownik Kaczyńskiego.

Prezydent ubóstwiał wieczorne pogwarki. Był mistrzem wielominutowych dygresji i szczególarzem. Potrafił na spotkaniu z mało znanym sportowcem wypalić: „Pamiętam pana bieg na mistrzostwach świata w 1976. Zajął pan czwarte miejsce z wynikiem 3,56”.

 

 

Kaczyński lubił pogawędzić także podczas oficjalnych okazji. Nużyła go dworska etykieta i ceremoniał. Na takim stanowisku, gdzie głównie liczy się reprezentowanie państwa, to nie zawsze była zaleta. Najbardziej lubił, gdy po drugiej stronie zasiadał interesujący polityk, profesor, pisarz, z którym można było po prostu sobie pogadać.

W 2009 roku jeden z prezydenckich ministrów opowiadał nam, jak wyglądają spotkania Kaczyńskiego z dyplomatami:

– Pan prezydent nie lubi spotkań z ambasadorami. Precyzyjniej należałoby powiedzieć, że nie lubi dochodzenia do tych rozmów, ale kiedy do spotkania w końcu dochodzi, sprawy wyglądają inaczej. I tak, pan prezydent przyjmuje ambasadora kompletnie nieważnego państwa X. I rozmowa ze standardowych 10 minut rozciąga się do 40. Pan prezydent gawędzi, przypominają mu się jakieś polonika, spotkane kiedyś osoby z państwa X albo gazetowe teksty na temat tego kraju. Ambasador kompletnie nieważnego państwa wychodzi z takiego spotkania oszołomiony: – Wow! Tyle o nas wie, 40 minut opowiadał!

Skłonność do długich gawęd wpędzała Lecha Kaczyńskiego w kłopoty. Często walił się kalendarz, a urzędnicy narażali się na gniew prezydenta, gdy usiłowali zwrócić mu uwagę, że czas już kończyć, bo czekają go kolejne punkty programu.

Sztywne spotkania uwierały Kaczyńskiego jeszcze z jednego powodu. Prezydent lubił sobie pochodzić. Docierał aż pod filary Pałacu Prezydenckiego, rozmawiając ze swoimi ministrami.

– Był typem walkera, który przechadza się nawet po gabinecie w trakcie rozmowy – przyznawał jeden z jego ministrów. Wywoływało to zabawne sytuacje, bo kiedy głowa państwa wstaje, to rozmówcy też nie wypada siedzieć. Prezydent jednak powstrzymywał interlokutorów: „Proszę siedzieć. Ja sobie pochodzę, lepiej mi się myśli”.

– Obaj bracia mieli bzika na punkcie przechadzek. Tyle że nie mogli pójść do parku, bo zaraz zrobi się tam zbiegowisko – wspomina polityk PiS.

Kaczyński zyskiwał przy bliższym spotkaniu. 3 października 2008 r. prezydent odwiedza 1. Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu. W klubie garnizonowym spotyka się z rodzinami wojskowych, którzy służą w Afganistanie. Wypytuje o dzieci, choroby, żywo interesuje się codziennymi problemami kobiet, których mężowie są na wojnie kilka tysięcy kilometrów od domu. Po ludzku rozmawia bez stawiania barier.

Następnego dnia dowódcy odbierają telefony od zachwyconych rodzin: – Mieliśmy go za niesympatycznego sztywniaka, a to jest pierwszorzędny facet. Jesteśmy oczarowani!

Znana postać ze świata biznesu wspomniała kiedyś prezydentowi o wspólnej znajomej: – Ona studiowała z panem.

– Piękna dziewczyna, podkochiwałem się w niej. Ale co ja mogłem, taki brzydal!? – odparł Kaczyński.

W połowie marca rozmawialiśmy o Kaczyńskim z jego politycznym przeciwnikiem – Leszkiem Millerem.

Były premier opowiedział nam, że głowa państwa zaprosiła go do samolotu, którym polecieli na inaugurację prezydentury Wiktora Janukowycza. – Lecąc do Kijowa i w drodze powrotnej ,długo i ciekawie rozmawialiśmy o polityce. Byłem ujęty jego zachowaniem – mówi polityk lewicy.

 

 

Otoczenie Kaczyńskiego narzekało, że nie potrafią pokazać społeczeństwu i dziennikarzom lepszego oblicza prezydenta. Miesiąc temu opublikowano duży sondaż CBOS, który pokazywał, jak Polacy postrzegają głowę państwa. Konkluzje były druzgocące. Dwie trzecie badanych źle oceniało Lecha Kaczyńskiego i jego prezydenturę. 80 procent uznało, że Kaczyński jest zbyt powolny i mało energiczny. Blisko połowa stwierdziła, że nie wyróżnia się inteligencją. Akurat ta ostatnia ocena mocno zabolała polityków z otoczenia głowy państwa.

– W 2009 roku w Pałacu prezydent spotkał się z samorządowcami miast, które w XIV wieku założył Kazimierz Wielki. Z głowy wygłosił przemówienie, po którym zebrani przecierali oczy ze zdumienia. Po prezydencie występował profesor, który miał naświetlić tło historyczne. Powiedział, że w tej sytuacji musi pominąć 60 procent swego referatu, bo Kaczyński już o wszystkim powiedział. Nie wiem, czy każdy doktor historii w środku nocy wyrecytowałby poczet królów Polski, z datami wstąpienia na tron i oddania władzy. A prezydent zrobiłby to bez wątpienia – opowiadał nam prezydencki minister.

Fachowcy od wizerunku praktycznie przez całą kadencję walczyli z prezydentem. Starali się pokazywać inną, mniej urzędową twarz szefa. Czasem dawał się namówić na sesję zdjęciową z żoną albo pozowanie z psem na rękach, ale większość PR-owskich pomysłów lądowała w koszu.

Symbolem „niereformowalności” Kaczyńskiego była jego przedpotopowa komórka Nokia – model 6310. Doradcy kilka razy przygotowywali zamach na telefon. Chcieli sprawić Kaczyńskiemu nowy multimedialny gadżet, żeby pokazać, że głowa państwa jest nowoczesna. Ale prezydent się opierał.

Jego telefon był archaiczny, ale miał swoje plusy. Prosty w obsłudze, niezniszczalny i z rekordowo trwałą baterią. Dla Kaczyńskiego, który lubił długo rozmawiać przez komórkę, to akurat bardzo się liczyło.

Współpracownicy prezydenta opowiadają, że nie korzystał on nawet z funkcji „kontakty” w aparacie i za każdym razem wystukiwał numery telefonów. Nie było to jakieś wyzwanie dla Kaczyńskiego, bo miał świetną pamięć (kiedyś prezydent i jego małżonka dawali wywiad do kolorowej gazety. Pani Maria wspomniała malucha, którym jeździła 30 lat temu. Kaczyński się wtrącił i podał jego numer rejestracyjny).

Urzędnik Pałacu: – Jechałem kiedyś z prezydentem windą. Akurat miał w ręku tę nokię. Mówię mu, że to świetny aparat. Podchwycił. Powiedział, że dla niego liczy się prostota obsługi i wytrzymała bateria.

Kłopot z pokazaniem drugiej, milszej twarzy Lecha Kaczyńskiego brał się również stąd, że prezydent miał na pieńku z mediami. Jego stosunek do dziennikarzy falował. Potrafił pamiętać krytyczny tekst o sobie albo o bracie sprzed wielu lat. Ale bywał też otwarty i bezceremonialny. W 2007 roku jeden z reporterów zadał Kaczyńskiemu pytanie za pośrednictwem ministra Michała Kamińskiego. – Niech pan wpada teraz, prezydent chętnie sam odpowie – oddzwonił Kamiński po kilku godzinach. I reporter pojechał do głowy państwa w trampkach i koszulce z krótkim rękawem. Prezydent był oczywiście w garniturze, a w gabinecie kawę podawali kelnerzy w białych koszulach, kamizelkach i z muchami pod szyją. – Niech pan da spokój, ja lubię dziennikarzy i świetnie mi się z nimi rozmawia – uspokajał Kaczyński, gdy dziennikarz tłumaczył się z nieodpowiedniego stroju.

 

 

Prezydent nie był łatwym szefem. Potrafił obrugać swoich współpracowników, ale złość szybko mu przechodziła. Z drugiej strony wiedział, kto ma jaką sytuację rodzinną, komu chorują dzieci. Wybaczał niemal wszystko oprócz nielojalności.

– Lojalność działała w dwie strony. Bo prezydent nigdy nie zapominał o swoich ludziach – mówił nam minister z Pałacu. Dobrym przykładem jest Anna Fotyga, była minister spraw zagranicznych i szefowa Kancelarii Prezydenta.

W 2008 roku odeszła z otoczenia Kaczyńskiego, ale praktycznie w każdej rozmowie z szefem MSZ Radosławem Sikorskim prezydent wracał do tematu posady ambasadorskiej dla swej byłej współpracownicy.

Otoczenie Kaczyńskiego wiedziało, że szef lubił być słuchany i nie przepadał, kiedy ktoś mu przerywał. – Takie zachowania nie wynikają z tego, że Lech jest przewrażliwiony na własnym punkcie. On nie jest zły na przerywanie Lechowi Kaczyńskiemu, lecz przerywanie prezydentowi Rzeczypospolitej, Pierwszemu Obywatelowi 40-milionowego państwa! Jest flaga, godło, jest prezydent! Chcecie czy nie, prezydent reprezentuje majestat Rzeczypospolitej i Kaczyński pojmuje to na serio – tłumaczył jego doradca.

Poważne traktowanie polityki to jedna z cech charakterystycznych Lecha Kaczyńskiego. Dla prezydenta na przykład nie istniało słowo „około”. Bezrobocie nie mogło wynosić około 13 procent. Wynosiło 12,8 albo 13,1 procent i to była dla Lecha Kaczyńskiego istotna różnica. Ważne było, w jakich dziedzinach gospodarki miejsc pracy ubywa i w jakim tempie. – Pan prezydent spytał mnie kiedyś o liczebność Żandarmerii Wojskowej. Podałem w przybliżeniu. Okazało się, że w przybliżeniu pana prezydenta nie satysfakcjonuje. Na następne spotkania zabierałem bardziej precyzyjne dane – opowiada były wiceszef BBN gen. Roman Polko.

Prezydent długo ważył swe decyzje, analizował, jakie przyniosą konsekwencje. Tak było na przykład z ustawami, które przychodziły z Sejmu. Czas upływał i było wiadomo, że mija o północy. Trzeba było trzymać drukarnie pod parą i być przygotowanym na każde rozwiązanie. A warianty, jak wiadomo, są trzy: podpis, weto, skierowanie do Trybunału Konstytucyjnego. Zdarzało się, że przyszykowane były wszystkie trzy decyzje wraz z uzasadnieniami, a prezydent składał podpis pod jedną z nich późną nocą, ostatniego dnia.

Traktowanie polityki na serio było męczące również dla samego Lecha Kaczyńskiego. Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie bardzo umiał to zmienić.

Luty 2007 r. Oficjalna wizyta prezydenta w Dublinie. Nudna robota – przecinanie wstęg, sadzenie drzewek, ceremoniał. Kaczyński daje polskim dziennikarzom mocną wypowiedź dotyczącą spraw krajowych. Słowa oczywiście odbijają się głośnym echem w Polsce. Prezydent wisi na telefonie, jest zdenerwowany reakcją mediów na wypowiedź, której udzielił. Jeden z członków delegacji apeluje do niego na stronie: – Po co te nerwy? Daj sobie spokój.

W odpowiedzi słyszy: – Masz rację, ale ja inaczej nie potrafię.

Bywało, że Kaczyński nie umiał odpocząć, nabrać dystansu do polityki. – Często nie relaksował się nawet w swej ulubionej rezydencji na Helu. Zamiast dać sobie spokój, potrafił przez pół wieczoru rozmawiać z różnymi ludźmi o niemądrej wypowiedzi jakiegoś polityka, którą zobaczył na ekranie telewizora. Sprawa miała trzeciorzędne znaczenie, jest weekendowy wieczór, a on się denerwował, zamiast odpocząć – mówił nam prezydencki minister.

Kaczyński traktował prezydenturę jako służbę. I tego samego oczekiwał od współpracowników. Czasami musiał namawiać kogoś, by objął jakieś stanowisko albo zajął się jakimś projektem. – Gdy prezydentowi zależało, padał argument ostateczny, po którym dyskusja się kończyła: „Nie robisz tego dla mnie, tylko dla Polski”. Wtedy już nie można powiedzieć: „Nie” – opowiadał nam w połowie marca minister Paweł Wypych, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.

Wypowiedzi użyte w tym tekście zostały zebrane przed katastrofą w Smoleńsku

– Bestia w ogrodzie! – takie hasło mieli prezydenccy urzędnicy, gdy z Pałacu wybiegał Tytus. Terrier szkocki był niewychowany, rzucał się na nogawki i kąsał kogo popadło. Nawet właściciela, czyli Lecha Kaczyńskiego. Ale pies nie miał się czego bać, cieszył się absolutną wolnością. Tytus był jednym z łączników między normalnym, dawnym życiem, które zmieniło się w sprawowanie urzędu.

– Kiedy jesteś prezydentem, to wiesz, że za dwa miesiące o godzinie powiedzmy 10.45 będziesz przez 45 minut rozmawiał z premierem państwa Y. I nie bardzo masz wyjście, żeby tego nie robić. Przywyknięcie do tego jest wyzwaniem – opisuje były minister w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów