Może nie w nieskończoność, ale przywiązuję wagę do muzyczności tekstu i czasem po przeczytaniu fragmentu czuję, że jest jakiś fałszywy ton. Zdarza się, że znajduję go od razu i likwiduję, ale bywa, że godzinami wpatruję się w zapisany papier i szukam go – tak długo, aż znajdę. Już tylko z tego względu, że nie potrafię posługiwać się komputerem, nie uprawiam literatury, którą nazywam laptopową. A większość powstającej literatury polskiej, już nie mówię o światowej, jest właśnie taka. Pisana w myśl przekonania, które przed laty w Opolu wyśpiewał Jerzy Stuhr: „Śpiewać każdy może”. Pisać, okazuje się, też.
[wyimek]
Mnóstwo rzeczy, które dochodziły do mnie spod krzyża, nie robiło na mnie wrażenia, ale to wołanie „Chcemy Barabasza” zwaliło mnie z nóg[/wyimek]
[b]Rozumiem, że ten rodzaj literatury pana nie interesuje.[/b]
Wydaje mi się, że pisania nie można nauczyć. Te wszystkie amerykańskie szkoły pisania służą wyciąganiu pieniędzy od frajerów. Dla mnie wszelka twórczość to jest czysta metafizyka. Tu ważna uwaga: ja głęboko wierzę w Boga. I to coś od Boga trzeba dostać. Najlepszy przykład pisarskiego geniuszu to jest dla mnie Singer. Uwielbiam go, mam wszystkie jego książki i o nim, ale jest on właśnie dowodem na metafizykę tworzenia. Otóż, pisał on najgorzej na świecie, a nawet nie pisał, bo tylko siedział i gaworzył, nie opowiadał, nie gawędził, bo to za duże słowa. Tylko, Jezus Maria, od tego gaworzenia nie można się oderwać. To jest metafizyka.
[b]Jaką powieść uważa pan za najwybitniejszą?[/b]
Bezwzględnie „Przygody Hucka” Marka Twaina, niesłusznie zaliczane do literatury młodzieżowej. Zawsze protestowałem przeciwko zakładaniu „Przygodom Hucka” krótkich spodenek z szeleczkami. Bardzo wysoko cenię Babla – „Armię Konną”, „Opowiadania odeskie”. Z Rosjan jeszcze Lermontowa, bo to esencja romantyzmu. Ale gdyby mnie pan zapytał, jaką książkę zabrałbym na wyspę bezludną, to „Ziemię planetę ludzi” Saint-Exupery’ego.
[b]A z polskiej literatury?[/b]
Do dość niedawna najwyżej stawiałem pisarstwo Marka Hłaski przy całej świadomości tego, że właściwie pisał przez cały czas jedną i tę samą książkę. Ostatnio jednak jakby mi Hłasko spłowiał, może dziś jest dla mnie zbyt młodzieńczy. Natomiast nie podzielam zupełnie opinii o wybitności Parnickiego. Owszem, „Tylko Beatrycze” i tylko ona. Może jeszcze Breza, przez pamięć na moje rzymskie terminy, na studia w Rzymie, wielokrotne bywanie w Watykanie.
[b]A Sienkiewicz czy Prus?[/b]
Ze względu na „Lalkę”, która jest genialna – Prus. Przy całej miłości dla Skrzetuskich i Wołodyjowskich Sienkiewicz to jednak genialny pisarz dla młodzieńców – licząc z amerykańska – do 21. roku życia. Później Prus, bo był zwyczajnie lepszym pisarzem.
[b]
Jak pan sytuuje swoje książki, ma pan wśród nich ulubione tytuły?[/b]
Największy sentyment mam do „Konkwisty”. Głównie dlatego, że miała to być książka pisana lewą ręką, tylko dla pieniędzy, tymczasem już po pierwszym rozdziale przełożyłem pióro do prawej ręki, ponieważ poczułem, że powieść zmierza w dobrym kierunku. A był to dla mnie okres kryzysowy, gdy zwątpiłem w wartość tego, co napisałem, i postanowiłem rzucić literaturę, wracając do zawodu architekta i konserwatora sztuki. Szybko jednak zaczęło brakować pieniędzy, pomyślałem więc: „Dobra, skoro chcecie ode mnie nowej książki, która też będzie się dobrze sprzedawała, no to napiszę wam takie byle co”. Modne były powieści w rodzaju „Psów wojny” Forsytha, więc o temat się nie martwiłem i zasiadłem do pisania „Konkwisty”. A potem o porzuceniu pisania już nie myślałem.
[b]
Jaki ma pan dzisiaj stosunek do swoich napoleońskich fascynacji, którymi – dzięki takim książkom jak „Empirowy pasjans” czy „Cesarski poker” – zaraził pan pół Polski?[/b]
Może zacznę od tego, skąd wziął się Napoleon. Przyszedł ojciec i na stoliczku nocnym obok łóżka położył szczeniakowi książkę z dużym złotym „N” na okładce z zielonej skóry. I dzieciak zakochał się w Napoleonie. A czemu kochał się w nim dalej, w szkole, na studiach? Bo to było poszukiwanie idola, na co nakładały się przyczyny polityczne. Tak właśnie, polityczne! Bo Napoleon, wbrew temu co pieprzyła propaganda marksistowska, przyszedł tu i zrobił to, czego Polacy nie potrafili zrobić powstaniami i „własnymi ręcami”. Skopał dupę trzem zaborcom i stworzył wolną Polskę, dał ją nam na talerzu. To, że ją nazwał Księstwem Warszawskim, pal licho, a gdyby wojna 1812 roku zakończyła się sukcesem, mielibyśmy znów Polskę od morza do morza. I jak nie kochać takiego faceta!
Po „Cesarskim pokerze”, kiedy rozszarpywano mnie tutaj, głowy leciały w cenzurze, Werblan w „Nowych Drogach” grzmiał, jakim prawem przeznacza się papier na książki Łysiaka, a Kreml oficjalnie przeciw książce tej protestował, jeden Jerzy Łojek wziął mnie w obronę: „To pan ma rację, a nie oni” – napisał.
A Napoleon dzisiaj? Powiem przewrotnie: tak go już dobrze znam, że przy całej mojej miłości do niego, gdyby pan dzisiaj chciał wynająć faceta do przyłożenia mu tak, jak jeszcze nigdy nikt mu nie przyłożył, nie znalazłby pan ode mnie lepszego kandydata. Za dużo o nim wiem, tyle że nie chcę się dzielić tą wiedzą.
Inna sprawa, że swój dług wobec Napoleona spłaciłem, zajmując się nim wystarczająco długo.
[b]Rozrzut tematyczny jest u pana kolosalny: cesarstwo rzymskie, współczesna Rosja, III Rzesza, Francja Napoleona, no i Polska, zawsze i wszędzie...[/b]
Nie chodzi o czasy Oktawiana czy Hitlera, CIA czy KGB, chodzi o to, co się dzieje w duszy ludzkiej, jakie człowiek podejmuje wybory. Jeśli zaś chodzi o Polskę, to cóż... tego
– jak się niektórym zdaje – bibelotu z lamusa nie da się przeskoczyć, nie da się ominąć – niezależnie, jak źle one dzisiaj brzmią – kwestii związanych z krzyżem. Nie da się pominąć, przeskoczyć patriotyzmu. Nie przestanę być patriotą tylko dlatego, że patriotyzm stał się niemodny.
[b]Niemała część pańskiego dorobku pisarskiego to literatura sensu stricte polityczna. Myślę tu choćby o „Rzeczpospolitej kłamców” czy „Alfabecie szulerów”. Wspomniani już przeze mnie redaktorzy „Patriotycznego Gza” przedrukowują satyryczne utwory Sergiusza Piaseckiego i Janusza Szpotańskiego. Nie ma pan wrażenia, że porównując tę literaturę choćby z politycznym pisarstwem doby oświecenia, wypadamy marnie? A druga sprawa, to czy nie nadużywamy patriotycznej retoryki, nie mając właściwie podstaw do specjalnego szczycenia się, tym zwłaszcza, co osiągnęliśmy po 1939 roku?[/b]
„Lidera” napisałem po to, by powiedzieć, że najbardziej patriotyczne partie zakładają agenci SB czy KGB. A to, że Szpotów było tak mało, to proszę nie zapominać, że Riepninowska cenzura była znacznie łagodniejsza od PRL-owskiej. Jasne, że już w latach 70. mogłem walić w czerwonego z grubej rury, ale się na to nie odważyłem, z prostej kalkulacji, że straciłbym tych czytelników, jakich miałem. Uciekłem więc w metaforę i pisałem o Katyniu tak, że inteligentny czytelnik wiedział, o czym piszę. A cenzor się akurat nie domyślił. W latach 80. wydawałem też w podziemiu, niedużo, ale twierdzę, że i tak za dużo. Ocknąłem się, na szczęście, dość szybko, po tym, jak dowiedziałem się, że na weselu córki Urbana świetnie się razem bawili esbecy z podziemnymi wydawcami. Powiedziałem wtedy: koniec, jak wy się tak bawicie, to p... się sami.
[b]Pan miał już wtedy bardzo wielu oddanych czytelników. Start miał pan przecież bajkowy, pańskie książki kupowaliśmy spod lady...[/b]
W „Panoramie” – wychodziło takie pismo – przeliczano czarnorynkową wartość moich książek na butelki koniaku. A wie pan, jaki mój artykuł publicystyczny był najcenniejszy? Zamieszczony w „Literaturze” czterokolumnowy reportaż z pogrzebu Elvisa Presleya, sprzedawany na bazarach za zupełnie nieprawdopodobne pieniądze. Jeśli zaś chodzi o nakłady, to niewiarygodny dzisiaj był pierwszy nakład wydanej w KAW „Perfidii” – 400 tysięcy egzemplarzy!
[b]A książki i tak na ladach nie było.[/b]
To są sprawy, które młodym ludziom trudno wytłumaczyć. W salonie Iskier w Alejach Jerozolimskich pod naporem tłumu czekającego na pierwsze egzemplarze „Asfaltowego saloonu” pękły szyby. Ja natomiast dostałem szału, bo zobaczyłem, że wbrew umowie książka została sklejona, a nie zszyta, i rozpadała się po dotknięciu. Z kolei drugie, KAW-owskie wydanie „Fletu z mandragory”, pięknie ilustrowane, szyte – a jakże, było kompletnie nie do czytania, bo drukarze ukradli farbę i tekst wydrukowali, można by rzec, wodą. To też były te PRL-owskie przyjemności.
[b]Dożyliśmy lepszych czasów, to i przyjemności mamy innego rodzaju.[/b]
Słyszał pan, co krzyczano w Gdańsku? Tego w mediach chyba nie było, a tam tłum szczeniaków wołał: „Chcemy Barabasza”. Wcześniej mnóstwo rzeczy, które dochodziły do mnie spod krzyża, nie robiło na mnie wrażenia, ale to wołanie „Chcemy Barabasza” zwaliło mnie z nóg.
[b]„Lidera” kończy pan w momencie „wyborczej przegranej krwawych Kaczorów”, gdy do władzy powracają „sami swoi”, „wywiedzeni z dawnego matecznika geremkowskiej UD – UW”. Jakie ma pan samopoczucie, odkąd po nieudanym eksperymencie z IV Rzecząpospolitą wróciliśmy do III RP?[/b]
– Z mojego punktu widzenia cała III Rzeczpospolita stoi na głowie od samego początku, od 20 lat. Z tej prostej przyczyny, że zbudowana została przez układ okrągłostołowy, bardzo nieczysty. Tam usiadły do rozmów dwie siły, niby opozycyjne wobec siebie, esbecja i tzw. konstruktywna opozycja, czyli opozycja KOR-owska, to co ja nazywam michnikowszczyzną, Salonem czy udecją. Przez lata 80. te dwie lewicowe frakcje walczyły ze sobą o żłób. I pod koniec dziewiątej dekady zeszłego wieku postanowiły się dogadać. O takich opiniach jak moje mówi się często „oszołomstwo”, „spiskowa teoria dziejów” i opowiada, że prawda o zaraniu III RP leży gdzieś pośrodku. Otóż nie, ktoś ładnie powiedział, że prawda nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży. Więc prawda jest taka, że dogadali się bandyci z bandytami: „My wam oddajemy władzę polityczną, a wy nam cały majątek tego kraju”. I ten system trwa. Proszę pana, Jarosław Kaczyński mówi wiele głupstw, ale czasami zdarza mu się powiedzieć czystą prawdę. I to mu się zdarzyło, gdy powiedział o kondominium rosyjsko-niemieckim. Całkowicie się z tym zdaniem zgadzam. Zresztą, innymi słowy, piszę o tym od 20 lat w swoich publicystycznych książkach, za które jestem przez Salon flekowany.
Oczywiście nie zamykam oczu na pewne elementy ewidentnego wyzwolenia, z których za najważniejszy uważam ten, że mogę to wszystko mówić publicznie.
[b]Tyle że system, i to zarówno polityczny, jak gospodarczy, wprowadzony po upadku PRL bardzo się rozmywa. Pan zresztą celnie zauważył w swojej książce, że w czasie Okrągłego Stołu to władza szła dalej niż opozycja, a reformy ministra Wilczka były daleko bardziej radykalne niż to, co wymyślił i czym się przez lata chwalił Balcerowicz.[/b]
Tak, reformy Wilczka były najbardziej kapitalistyczne spośród tych, które nam zafundowano.
To, co działo się potem, było tylko dławieniem kapitalizmu. I o tym piszę w „Czwórce”. Ale literatura polityczna czy parapolityczna polega nie tylko na stawianiu problemów i ujawnianiu tajemnic, to także gra, zabawa i ja właśnie się bawię. Broń Boże, nie chcę obrazić moich czytelników, ale naprawdę nie piszę z myślą wyłącznie o nich. Piszę, bo mi to sprawia przyjemność. Ogromną.
[ramka][b]Waldemar Łysiak [/b](ur. 1944 w Warszawie)
– pisarz, bibliofil, napoleonista. Z wykształcenia architekt i historyk sztuki. Autor ponad 50 książek, w tym wielu bestsellerów, m.in. „Wysp zaczarowanych” (1974), „Cesarskiego pokera” (1978), „Fleta z mandragory”, „MW” (1984), „Statku” (1994). W latach 1997 –2000 wydał ośmiotomowe, obecnie wznawiane w rozszerzonej wersji, „Malarstwo Białego Człowieka” będące oryginalnym przewodnikiem po sztuce. Z powodzeniem uprawia twórczość polityczną i publicystyczną; w 2005 r. nominowany był do Nagrody im. Józefa Mackiewicza za „Rzeczpospolitą kłamców – Salon”. Jest jednym z nielicznych pisarzy polskich mających wydawcę (Noblis), który poza jego książkami nie wydaje żadnych innych. [/ramka]