Na scenę weszła młoda aktorka z amatorskiego nurtu. Jej wyraz sceniczny był prosty – kobieta zbuntowana. Świat przeciw niej. Życie i ona. Świat a kobiety. W oczach męska waleczność, a jednocześnie udręka pracy i obowiązków rodzinnych. Męski świat skazuje kobietę na łączenie tego, czego połączyć się nie da. Świat zostaje oskarżony o niszczenie życia kobietom na przykładzie Marii Skłodowskiej-Curie.
A przecież nie zdawała ona na Sorbonę, realizując jakieś feministyczne idee. Zdawała, bo miała niebywały dar – jasny, ścisły umysł. Fascynowała się nauką. Kiedy świat męski ważył argument za lub przeciw przyjęciu kobiety do Akademii Nauk, ona nie walczyła z szowinizmem. Walczyła naukowymi argumentami. Wygrała jako wybitny naukowiec. Wystarczy zajrzeć do jej obszernej korespondencji i wyłuskać odpowiedzi na zaproszenia organizacji kobiecych. Zwykle było to zdecydowane „nie". W wypadku Skłodowskiej-Curie nurt feministyczny nie wchodził w grę. Miała zupełnie inne zadanie. Była praktykiem, a jej umysł dążył do odkryć, które podsuwały jej wiedza i intuicja.
Patrzyłam z radością na aktorkę, ale słuchałam ze smutkiem tego tekstu, który uwspółcześniając, wypacza prawdę. To jest zresztą naprawdę wielki problem z tym dostosowaniem dawnych autorytetów i talentów do współczesnej świadomości. Wyspiański na dzisiaj, Szekspir na dzisiaj, dzisiejsza Curie. Przecież oni tworzyli w określonych czasach, naruszali to, co trzeba było naruszyć tam i wtedy. Na prapremierze „Wesela" z sali wyszła połowa widzów – taki to był skandal.
Aktorzy Szekspira nieraz ocierali się z rzucanych z widowni jajek i wiązek siana. Dlaczego twórcy współcześni nie mają tej odwagi? Dlaczego nie ma współczesnych tekstów? Dlaczego zamiast szukać współczesnej kobiety, trzeba się posiłkować geniuszem przeszłości? Dlaczego sztuka współczesna kradnie?
Byłam niedawno na „Czarodziejskim flecie" w warszawskiej operze. Spektakl zdumiewający; reżyser posłużył się najnowszymi zdobyczami techniki, wpisując śpiewaków w ogromne animacje. Sami wykonawcy też właściwie byli jak postacie rysunkowe, odczłowieczeni, zgodnie z pojęciem o dzisiejszej percepcji. Bardzo efektowne to było, ale nie mogłam się uwolnić od jednej myśli: dlaczego nie ma współczesnego Mozarta? Dlaczego emocjonalność XVIII wieku musi być przekładana na dzisiejszą, choć to jest nieprzekładalne? Dlaczego nie można stworzyć opery choćby pod tytułem „Interfala"? Oprzeć jej, jak większości oper, na mitach, a jednocześnie libretto pisać dzisiejszym językiem? Ile można się zasłaniać „dyskutowaniem z klasyką"? Czy to po prostu nie obnaża jakichś braków w dzisiejszych twórcach, którzy potrafią tylko czerpać z przeszłości? Nawet charakter i mentalność genialnej kobiety przerobią na swoją modłę tak, że sama by się nie rozpoznała w tych portretach.