Podobnie zresztą odczuwają to winogrona. Z powodu upałów tradycyjnie uprawiano je tu na wzór włoski na stelażach, tzw. pergolach, tak by owoce były przykryte z góry gęstą warstwą liści. Bardziej nowoczesny szpalerowy sposób uprawy wymógł na winiarzach okrywanie w czasie dojrzewania parceli folią – inaczej kiście zostałyby spalone, choć temperatura w czasie zbiorów nie przekracza dwudziestu paru stopni, a nocą spada o kilkanaście kresek w dół. I właśnie ta amplituda sprawia, że Cafayate jest wyjątkowe.
Owoce są bardzo dojrzałe (coraz częściej aż za bardzo, dlatego zbiera się je coraz wcześniej) i aromatyczne, a jednocześnie zachowują wysoką rześką kwasowość. Dają więc czyste, orzeźwiające i pachnące wina. W dodatku krzewy na tej wysokości nie są gnębione przez choroby i pleśnie, ani też przez ptactwo zżerające w innych częściach świata sporą część dojrzałych jagód.
Mali ludzie z Llullaillaco zastygli na mrozie przed 500 laty. Konali długo, w potwornym cierpieniu, chorzy, wycieńczeni i zmarznięci
Jedynym poważniejszym problemem są papugi, które gnieżdżą się w dziuplach wysoko w skałach. Gardzą owocami, ich przysmakiem są młode pędy i pąki winorośli. Zmora winiarzy. Ale uprawy i tak należą do najczystszych ekologicznie na świecie i niemal w ogóle nie są opryskiwane.
Gumowa lama
Kluczowymi dla Cafayate są klasyczne odmiany argentyńskie – biały torrontés i czerwony malbec, ale coraz więcej jest tu pinotów, tannatów, cabernetów i merlotów. Pierwsze winogrady europejscy osadnicy zakładali tu w XVI wieku, jednak te nowocześniejsze powstawały tu w XIX wieku. Wspomniana już Colomé, dalej – założona przez francuskich emigrantów wytwórnia Michel Torino (należąca do nich stara winiarnia El Esteco jest jedną z najpiękniejszych w Cafayate, fantastycznie utrzymana w stylu klasycznej latynoskiej hacjendy mieści pod jednym dachem zarówno winiarnię, jak i pięciogwiazdkowy hotel). I kolejne z czołówki: Etchart, Anko, San Pedro de Yacochuya (gdzie produkcję ustawił słynny winemaker Michel Rolland) i Domingo Molina. Niemal wszystkie są dostępne w Polsce.
Miejscowa kuchnia jest prosta i uboga. Nie brakuje kukurydzy i innych zbóż, owoców, przetworów mlecznych i warzyw, ale do meksykańskiego wyrafinowania jest tu bardzo daleko. Są i miejscowe sery, a nawet wędliny. Inne uprawy coraz częściej przegrywają z winnicami, ale nie jest to chyba problem dla miejscowych, bo wolą lepiej zarabiać i pracować w winnicach, niż pielęgnować własne poletka.
Brakuje – nie wiadomo w sumie dlaczego – przypraw. Miałem wrażenie po wizycie w przyrynkowych barach-restauracjach Cafayate, że tak było tu od zawsze, bo turyści nie przyjeżdżają tu, by zjeść bezsmakową zupę papkę z jakiejś kaszy czy kukurydzy. Przybysze – jak w całej Argentynie – są nastawieni na steki, więc płachty soczysto-krwistego mięsa dostaniemy tu właściwie wszędzie, choć wątpię, by taka była dieta pierwotnych mieszkańców.
Większość turystów winiarskich zatrzymuje się po prostu w winiarniach, z których niemal wszystkie prowadzą działalność „agroturystyczną". To najczęściej doprawdy luksusowe ośrodki, przyciągające nie tylko swoimi winami, ale i winnymi spa, kąpielami w winie i gronowych wytłokach, masażami gorącymi kamieniami, basenami i polami golfowymi. No i widokami – rzecz jasna.
W takich miejscach zjeść można niemal tak dobrze jak w Toskanii czy Lyonie od homarów po ostrygi oraz delektować się wyśmienitymi sosami oraz dowolnymi przyprawami. Kosztuje to sporo, ale mniej wymagający mogą przecież zatrzymać się w którymś ze znacznie tańszych hotelików w miasteczku.
Większym problemem dla miejscowych kucharzy jest to, że na tej wysokości proces gotowania jest dwa razy dłuższy. Pieczenie delikatnej w końcu jagnięciny dla turystów Indianie zaczynają o ósmej rano, aby była gotowa na wczesny obiad czy też lunch – pal licho, jak to nazwiemy.
Atrakcją (dla mnie wielce wątpliwą) jest mięso lam – bodaj najpopularniejszych tu zwierząt. Z lamami fajnie jest na miejscu zrobić sobie zdjęcie, można też je dosiąść. Większość hasa wolno po niedostępnej okolicy. Te udomowione często stoją przy indiańskich straganach wzdłuż drogi z Salty do Cafayate, przyciągając turystów.
Zawsze istnieje obawa, że zwierzę może nas opluć, choć Indianie zapewniają, że nie ma takiego niebezpieczeństwa. Jednak wystarczy głębokie, tajemnicze spojrzenie zwierzęcia przez niemal zawsze półprzymknięte, uniesione i otoczone rzęsami oczy, a budzi się w nas dreszcz niepokoju wyniesiony z młodzieńczych lektur.
Mięso lam jest podawane nie tylko w najlepszych restauracjach regionu, choć nie należy do najtańszych. Jadłem kiedyś w Afryce kotleta ze stopy wielbłąda, krewniaka lam, były OK. Ale to lamie mięso wydawało mi się jakieś dziwne i gumowe, w dodatku wzbudziło niepokój w moich trzewiach. Więc jeśli chodzi o lamy, pozostanę przy szalikach z ich wełny.