Nie były to czasy łaskawe; dotkliwy brak własnego państwa powodował, że mieszkańcy naszych stron bywali głównie problemem. Trzeba było ich pacyfikować, by się nie buntowali, wynaradawiać, by stracili poczucie wspólnoty, nawracać, by zapomnieli o własnym Bogu, w końcu zindoktrynować, przemielić i pogonić w świat; by ostatecznie uwolnić się nawet od śladów ich obecności.
Czy się udało? Tak i nie – myślę sobie, przeglądając w pamięci mapę rodzinnych nekropolii. Te wszystkie pokolenia, rozrzucone jak mongolski posiew między stronami świata i kontynentami; jakież to przestrzenie! Jaki rozrzut! Jak hojny! Jak szeroki! Dopiero całkiem niedawno oswoiłem się z myślą, że nie ma cmentarza, na którym spoczywałoby więcej niż dwoje moich krewnych. Od zarosłych chaszczami nadberezyńskich łąk pod Borysowem, gdzie kiedyś chowano ludzi, przez zabłocony, monstrualny cmentarz pod Kaliningradem, funeralne kwartały Lublina, Krakowa, Cieszyna, przez wioskowe cmentarzyki podkrakowskiej Marcyporęby i Grodźca Śląskiego po wyścielane aksamitną, skrzętnie przystrzyżoną trawą cmentarzyska ??w Gary, gdzieś na pograniczu stanów Illinois oraz Indiana; wszędzie jedna, dwie osoby. Przodkowie? Rówieśnicy? ??Z pewnością krewni, bo więzy krwi są bezwzględnie oczywiste. Co prócz tego? Ten sam los? Nie zawsze przecież wygnanie; często zwykły brak wiary, że tu, gdzie się żyje, jest jakaś przyszłość; więc dalej przed siebie, choćby i za ocean, z pełnym ryzykiem porażki.
Ilu z nas ma to samo poczucie? Ilu znajduje ślady swoich przodków na cmentarzach w Rosji, Kazachstanie, Iranie, Ugandzie, Brazylii, Stanach? Wystarczy się schylić nad obcym grobem, by odkryć znajomo brzmiące nazwisko. A więc ktoś tu kiedyś dotarł i właśnie tu został. Tak daleko od bliskich. Od domu. Trudno się w takich sytuacjach obronić przed pytaniem: czy tak musiało być? Czy ów pęd przed siebie, z bagażem własnych genów i własnego losu w nieznane to coś dziwnego? ??A może to – całkiem zwyczajnie – jedna ze stron człowieczeństwa? Bo przecież gdyby nie ona, siedzielibyśmy wciąż na tej samej skalistej wysepce na Jeziorze Wiktorii, już tchnięci przez Boga, ale wciąż marząc o zapaleniu ogniska, a potem przedarciu się na nieodległy brzeg.
Nie wiem, może i tak. Może wędrówkę zakodowano ??w naszych genach, ale – mimo wszystko – zazdroszczę tym, którzy mają jakąś ojczyznę, ów doskonale rozpoznany kawałek ziemi, z własnym krajobrazem, klimatem, punktami odniesienia. Jakoś lepiej z tym żyć, bo jest gdzie wracać.
A ja? Czy mam takie miejsce? Czy cokolwiek gdziekolwiek mógłbym nazwać swoją małą ojczyzną? Kilka krzaków w Zabrzu, jakąś ścieżkę i fragment ogrodu, który śni mi się po nocach, choć nie byłem tam od 40 lat? Weranda domu pod Królewcem, gdzie jadałem chleb z masłem i cebulą w cieniu pewnej jabłoni, która hojnie rozrzucała wokół jabłka? Kilkadziesiąt metrów kwadratowych Krakowa? Jakiś strumień w lesie wśród wysokich gór, do którego wracam przez kolejne dziesięciolecia, bo wymyśliłem sobie, że to moje miejsce?