Z Wrocławia do Breslau

Niemieckość Wrocławia pociągała mnie, bo przez długie lata była tematem tabu - Marek Krajewski, pisarz

Publikacja: 09.08.2014 09:30

Z Wrocławia do Breslau

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Rozmawiamy kilka dni po tym, jak światło dzienne ujrzała informacja, że Agnieszka Holland nakręci serial w międzynarodowej obsadzie według pana powieści o Eberhardzie Mocku. Czy – żeby być wiernym realiom – da się go zrealizować we Wrocławiu?



Jak najbardziej. Oczywiście, nie wszystkie opisywane w książce miejsca przetrwały wojnę. Wielu budynków, ulic czy placów, po których porusza się mój bohater, już nie ma. Całe kwartały dzielnic zostały zniszczone podczas oblężenia Twierdzy Wrocław. Na ich miejscu zbudowano nowe osiedla, stworzono zupełnie inne rozwiązania komunikacyjne. Miasto przecięto trasą wschód-zachód, która przebiega przez dawne centrum. Piękne, wąskie uliczki, zabudowane niewysokimi kamienicami, zostały zniszczone zresztą nie tylko podczas oblężenia, ale i w latach 60., kiedy przeprowadzano wspomnianą już trasę W-Z. Jednak sporo starej substancji architektonicznej się zachowało. Wspomnę na przykład ulicę Mierniczą, na której kręcony był m.in. głośny holenderski film „Charakter", zresztą zdobywca Oscara. Choćby tam takie zdjęcia da się zrealizować.



Nie jestem wrocławianinem, ale wydaje mi się, że dzisiejszy Wrocław i dawny Breslau to miasta, które się bardzo różnią. W końcu w czasie wojny zniszczenia sięgnęły w centrum 80 procent zabudowy.



Nie sposób ocenić, na ile dzisiejsze miasto oddaje klimat przedwojennego. Można jednak wyrobić sobie pojęcie, jak ono wyglądało. Weźmy na przykład dzielnicę znaną jako wrocławski trójkąt bermudzki, czyli część Przedmieścia Oławskiego. Owianą niegdyś złą sławą. W stanie wojennym milicjanci chodzili tam podobno co najmniej piątkami. Dziś jednak stosunki społeczne w tym rejonie mocno się zmieniły, oczywiście na plus. Parę dni temu zaparkowałem samochód właśnie w tej dzielnicy, na ulicy Chudoby, i kilka minut siedziałem za kierownicą, bo podziwiałem stare kamienice. Nie były to niegdyś budynki zamieszkane przez ludzi zamożnych, tak jak i dzisiaj. Nie ma tam żadnych zdobień, bombastycznych fryzów, secesyjnych ornamentów. To są proste kamienice, ale ich zabudowa jest tak zwarta i tak charakterystyczna dla niemieckich miast końcówki XIX wieku, że można zamknąć oczy i przenieść się w czasie.

Mówienie, że w 1945 roku broniliśmy się dłużej niż Berlin, to przekroczenie granicy rozsądku

Na ile odbudowano Wrocław w zgodzie z przedwojennym pierwowzorem?

Poza Rynkiem, placem Solnym, Ostrowem Tumskim czy fragmentami ulicy Świdnickiej Wrocławia w ogóle nie odbudowano. Secesyjne kamienice były niszczone z powodów ideologicznych. Z tych samych przyczyn zaniedbywano specjalnie barokowe budowle. Rozumowano w sposób bardzo prosty: barok to były już czasy niemieckie, a gotyk to jeszcze piastowski Wrocław. Dlatego budowle średniowieczne mogły liczyć na troskę władz. Sam tego nie badałem, ale dużo o tym słyszałem od znawców, historyków sztuki.

Pan, pisząc swoje powieści, studiował przedwojenne zdjęcia, mapy, gazety. Jakim miastem był Breslau i czym najbardziej się różnił od dzisiejszego Wrocławia?

Jeśli porównamy do siebie dzielnice Wrocławia przedwojennego i dzisiejszego, to okaże się, że to zestawienie wypada na korzyść przeszłości. Weźmy za przykład główną arterię Wrocławia, czyli biegnącą z północy na południe ulicę Powstańców Śląskich. To dawna Kaiser Wilhelm Straße, przy której stały niegdyś przepiękne, wielopiętrowe kamienice z ogromnymi balkonami. Przypominały one reprezentacyjne kamienice Berlina. W ogóle ulica ta była wspaniale zabudowana. Doskonale widać było w niej racjonalną myśl architektoniczną. Na środku był pas zieleni, mnóstwo drzew, chodniki. Po obu stronach biegły dwie jezdnie, na których oczywiście był wielki ruch, a po pasie zieleni przejażdżki na koniach urządzali sobie oficerowie. To tworzyło wspaniały klimat i naprawdę pięknie wyglądało.

Rozumiem, że Wrocław był bardzo mieszczański, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Panował pewien ład architektoniczny, kamienice zapewne nie były budowane od Sasa do Lasa, tylko cechowała je podobna stylistyka i wielkość.

To prawda. Za to w tej chwili wzdłuż ulicy Powstańców Śląskich rosną okropne bloki. Najgorsze wrażenie robią wielkie galeriowce zbudowane już pod koniec lat 80. Po prostu wstyd i hańba. Ale chcę powiedzieć, że nie ma sensu bezkrytycznie wychwalać Niemców, a załamywać ręce nad polską architekturą. Pamiętajmy, że dostaliśmy potwornie zniszczony Wrocław, a w zamian oddaliśmy dwa nasze serca na wschodzie: Lwów i Wilno.

Przeszłość Wrocławia przez cały PRL była zakłamywana. Pan wychowywał się w czasach gomułkowskiej i gierkowskiej propagandy o wiecznie piastowskim mieście. Wierzył pan w to, że, jak to wtedy mawiano, „Odra szumi po polsku"?

Albo „kamienie mówią we Wrocławiu po polsku". Te dwa slogany były często powtarzane. Jako dziecko oczywiście w to wierzyłem, bo przecież opowiadali mi o tym nauczyciele, którzy byli dla mnie autorytetami. Pierwszym wstrząsem poznawczym były dla mnie słowa ojca, gdy jako ośmioletni chłopak spacerowałem z nim po mieście. Nadmienię, że urodziłem się w starej dzielnicy, przy owianej kiedyś złą sławą ulicy Żelaznej. Otóż ojciec pokazywał mi kostkę brukową ułożoną na ulicy i mówił: „Zobacz, synu, jak ta kostka jest równo położona. Niemcy to są dokładni". Pamiętam, że spytałem go: „Jacy Niemcy, tato?". Odczułem silny dysonans pomiędzy słowami ojca a tym, co mówiono w szkole. I to był przełom w moim postrzeganiu Wrocławia, bo wtedy naprawdę zainteresowałem się historią miasta. Potem te zainteresowania się rozwijały. Jak miałem 12 lat, kupiłem starą mapę w antykwariacie i porównywałem ze współczesnym planem miasta.

Wtedy czuł pan już, że pana oszukują w szkole?

Nie odczuwałem tego jako oszustwo, ale wiedziałem, że ktoś tu coś próbuje przemilczeć, że nie całą prawdę nam się mówi. Z drugiej jednak strony nie interesowały mnie wtedy powody, dlaczego tak robiono, mnie interesował po prostu Wrocław. Zacząłem go badać, sprawdzać nazwy ulic, porównywać je. Tylko to było dla mnie z początku ciekawe. Prawdę mówiąc, dopiero gdy byłem już na studiach, zrozumiałem, że przestrzeń miejska jest po prostu obiektem ideologicznej manipulacji.

Znał pan w czasach PRL wrocławian, którzy żyli jeszcze w Breslau?

Nie, nikogo takiego nie znałem. Bardzo niewielu starych mieszkańców zostało we Wrocławiu. Na ogół były to dzieci z mieszanych małżeństw, bo przecież wielu Polaków osiedlało się przed wojną we Wrocławiu. I nie mówię o Ślązakach, których tożsamość narodowa była dosyć skomplikowana, tylko na przykład o Wielkopolanach, którzy tutaj studiowali. W związku z tym we Wrocławiu było wiele małżeństw polsko-niemieckich i gdy miasto przypadło po wojnie naszemu krajowi, ci ludzie tu zostali. Było ich przed wojną stosunkowo niewielu, od 5 do 15 tysięcy, a miasto liczyło 600 tys. mieszkańców. Niestety – nie żyło im się po wojnie łatwo. To bardzo przykra historia, ale byli oni często szykanowani, wyśmiewani, atakowani przez nowych przybyszów, którzy trafili tu głównie zza Buga.

Podobnie traktowani byli Ślązacy na Górnym Śląsku.

Tak. Jest to o tyle przykre, że ci ludzie często byli działaczami polonijnymi przed wojną i własną krwią zaświadczyli o swojej polskości, bo nie wyparli się jej w czasach nazistowskich. I ich po wojnie nazywano „swastykami", „hakenkreuzami", obrażano na przeróżne sposoby... To bardzo smutne karty naszej historii, ale należy złożyć je na karb najstraszniejszego kataklizmu w historii XX wieku, jakim była II wojna światowa.

Pamięta pan, kiedy zakochał się pan w tym nieistniejącym mieście? W pańskich powieściach uderza zachwyt nad dawnym Wrocławiem.

Pamiętam, że to był rok 1986, kiedy po raz pierwszy uznałem przedwojenny Wrocław za możliwą przestrzeń literacką. Mój mistrz uniwersytecki, nieżyjący już profesor Herbert Myśliwiec, zadał nam do przeczytania fragment niemieckiej encyklopedii świata starożytnego. Przeglądając tę „Realencyclopädie der Classischen Altertumswissenschaft", natrafiłem na pieczątkę „Philologisches Seminar zu Breslau", czyli seminarium filologicznego we Wrocławiu. Gdy ujrzałem tę pieczątkę w wydrukowanej gotykiem książce, doznałem dziwnego impulsu – nagle poczułem, że muszę ten niemiecki Wrocław opisać. Dodam jeszcze, że wtedy chciałem pokazać konkretnie środowisko filologów klasycznych w tym mieście, bo to właśnie w Instytucie Filologii Klasycznej i Kultury Antycznej przy ulicy Szewskiej przeżyłem chwilę – można by rzec – literackiej iluminacji.

Jaką rolę odegrały w tym procesie odzyskiwania pamięci przemiany demokratyczne 1989 roku?

Ogromną. To wtedy niemiecka przeszłość Wrocławia przestała być tematem tabu. Przed 1989 rokiem nie pisano zbyt wiele o niemieckiej kulturze miasta. Marginalizowano ten pierwiastek poprzez podkreślanie i przejaskrawianie wątków polskich. Podręczniki czy nawet fachowe opracowania nie opowiadały o historii Wrocławia, tylko raczej dzieje miejscowej Polonii. Jestem oczywiście jak najdalszy od tego, by ten wątek pomijać. Podziwiam Polaków mieszkających przed wojną w moim mieście. To byli wspaniali ludzie, ale to przecież nie oni nadawali ton kulturze Wrocławia. Byli  tu mniejszością. Po 1989 r. wahadło przechyliło się w drugą stronę. Nagle wrocławianie zaczęli masowo wykupywać książki o starym Wrocławiu. To były bestsellery. W latach 90. w praktycznie każdym lokalu w Rynku wisiały oprawione zdjęcia starego Wrocławia. Dokonywało się prawdziwe odzyskiwanie pamięci. Nie była to jednak żadna regermanizacja, jak to czasem słyszymy w radykalnych wypowiedziach politycznych. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Ludzie po prostu chcieli poznać przeszłość swojego miasta. Nie ma tu przecież prostej implikacji, że odkrywanie tradycji niemieckiej prowadzi do marginalizowania polskich wątków w historii Wrocławia.

Dla wielu wrocławian odkryciem były pańskie powieści o Eberhardzie Mocku rozgrywające się w okresie międzywojennym. A jakie książki czy wystawy wpłynęły na pana?

Właściwie żadne. Ani historyczne, ani beletrystyczne. Jest kilka ciekawych pozycji, na przykład książka Olgi Tokarczuk „E.E.", której lektura sprawiła mi wielką przyjemność. Jednak wcale nie dlatego, że jej akcja jest osadzona w przedwojennym Wrocławiu, bo pod względem topograficznym książka ta nieco mnie rozczarowała.

Bo to nie jest książka o Wrocławiu, tylko jej akcja rozgrywa się w tym mieście.

To prawda. Są książki niemieckie o Wrocławiu, jednak do nich dotarłem znacznie później. Dajmy na to dzieło Gustava Freytaga „Soll und Haben". Jednak prawdziwą inspiracją dla mnie były źródła historyczne, jak na przykład księgi adresowe czy mapy.

Wrocław jest miastem o wielokulturowym dziedzictwie, bo mieszały się tu też wpływy czeskie, polskie i żydowskie, u pana dominuje jednak narracja o niemieckim Breslau. Dlaczego?

Po pierwsze, ta niemieckość pociągała mnie dlatego, że była tematem tabu. Po drugie, interesuje mnie okres międzywojenny, gdy dominowały tu niemiecka kultura i język. Wrocław był wtedy czwartym pod względem ludności miastem Rzeszy. Wtedy wpływy czeskie były niewielkie, a żydowscy mieszkańcy zostali całkowicie zasymilowani, to znaczy zniemczeni. Warto wiedzieć, że niektórzy z nich byli odznaczeni podczas I wojny światowej za bohaterską walkę o ojczyznę, za jaką uważali Rzeszę Niemiecką. Przeżyli więc straszliwy wstrząs, gdy zaczęli być później szykanowani i dyskryminowani. W okresie międzywojennym nie można więc mówić o wielokulturowości Wrocławia.

Spotyka się pan dziś z dawnymi breslauerami?

Bardzo rzadko, ale zdarzało się.

Jak oni komentują przygody Mocka?

Na ogół mówią, że opisuję straszne rzeczy, przedstawiam ponury obraz miasta, podczas gdy ich wspomnienia – jak prawie każde wspomnienia z dzieciństwa – są jasne i radosne. Pewna starsza dama z Wiesbaden przyznała mi, że nie znała tej strony Wrocławia. Nie wiedziała, że ona w ogóle istniała. Inny wrocławianin cieszył się, że opisuję dawne place, ulice. Tylko na to zwracał uwagę. Nie uważał, by wątek kryminalny był specjalnie ciekawy, co nie było dla mnie komplementem. Z drugiej jednak strony ów czytelnik sprawił mi wielką przyjemność, mówiąc, że udało mi się wiernie przedstawić fragmenty miasta, które znał jako młody chłopak. Reakcje są więc zdecydowanie pozytywne. Nie dziwię się zresztą temu. Ja też bym się cieszył, gdyby współczesny ukraiński autor opisywał w podobny sposób polski Lwów. To świadczyłoby po prostu o wyzbywaniu się uprzedzeń, tego potwornego dziedzictwa nienawiści, jakie pozostawiła w nas wojna.

Niemiecka przeszłość wciąż inspiruje artystów, niedawno głośno było o pracy Rafała Jakubowicza „Es beginnt in Breslau". Czy da się bezpośrednio nawiązywać do tamtej historii, czy rzeczywiście dostrzega pan tu ciągłość? Może odniosę się do konkretnego przykładu pokazowego osiedla WUWA 2, które ma być gotowe na 2016 rok i pokazane w ramach Europejskiej Stolicy Kultury. Czy projekt ten naprawdę ma coś wspólnego z WUWA z 1929?

Cieszy mnie, że sięgamy do przeszłości miasta, bo jest wiele rozwiązań, które warte są tego, by im się dziś bliżej przyjrzeć i jakoś może do nich nawiązać. Pewna ciągłość została zachowana, bo są przecież osiedla, które ostały się po wojnie. Dajmy na to robotnicze Sępolno. Mieszkania są tam niewielkie, 2–3-pokojowe. Jednak to osiedle jest wspaniale rozplanowane pod względem architektonicznym. Jeśli spojrzeć na nie z góry, to widać, że wybudowano je na planie orła. Gdyby powstało na przykład takie Sępolno Bis, nawiązujące do tej rozsądnej i precyzyjnej myśli architektonicznej, bardzo bym się cieszył. Dobre wzory zawsze są warte naśladowania.

Czy pan jest dumny z osiągnięć niemieckich burmistrzów, takich jak Georg Bender, inicjator budowy Hali Stulecia, którego po 1989 upamiętniono we Wrocławiu? Albo z noblistów w rodzaju fizyka Maksa Borna? Czy podziela pan pogląd, że są to pańscy krajanie?

Nie, nie podpisałbym się pod takim stwierdzeniem. Wydaje mi się, że to byłaby już pewna przesada. Kiedyś jednak słyszałem taką opinię ze strony Polaka, mieszkańca Wrocławia, że „w 1945 roku broniliśmy się dłużej niż Berlin".

Też kiedyś słyszałem podobne stwierdzenie. Jeden ze znajomych wrocławian opowiadał mi, że słyszał, jak ktoś zapędził się w dyskusji i wychwalając przedwojenne miasto, powiedział, że „najdużej broniliśmy się przed Sowietami". To chyba poszło za daleko, zważywszy, że to nasi przodkowie byli wśród atakujących. Jakie są więc te granice utożsamienia się z dziedzictwem Breslau?

To po prostu granice rozsądku. To przecież nie my się broniliśmy, tylko dawni mieszkańcy Wrocławia, a po wojnie ludność została praktycznie całkowicie wymieniona. W takich wypowiedziach, odwołujących się bezkrytycznie do wszystkich niemieckich dokonań, brakuje więc elementarnej logiki. Tak samo nie poczuwam się do żadnego związku z Georgiem Benderem, choć cieszę się, że istnieje taka budowla, jak Hala Stulecia. Jest ona unikalna pod wieloma względami, ale pokazując ją na przykład przyjaciołom z zagranicy, opowiadam im jej historię bez specjalnego poczucia dumy. To charakterystyczny budynek, stoi w moim mieście, wiążą się z nim moje liczne wspomnienia, ale to tyle. Na pewno nie czuję poprzez nią bliskości z Georgem Benderem. Tak samo zresztą żaden warszawianin nie jest przecież dumny z Sokrata Iwanowicza Starynkiewicza, rosyjskiego prezydenta Warszawy z końca XIX wieku. Trzeba zachować pewien umiar w tym odwoływaniu się do historii swojego miasta.

Myśli pan, że serial o Eberhardzie Mocku może się stać dla Wrocławia takim folderem reklamowym, jakim, dajmy na to, film „Casino Royale" stał się dla Czarnogóry?

Nie jestem człowiekiem, który daje się ponosić hurraoptymizmowi, ale bardzo bym chciał, żeby tak było. Myślę, że nastąpi kiedyś czas, gdy ludzie postanowią obejrzeć miejsca, które odwiedzał Eberhard Mock. Zresztą już się tak trochę dzieje, bo były organizowane wycieczki śladami mojego bohatera i cieszyły się sporym zainteresowaniem. Wrocław jest miastem o niezwykłej historii. To byłaby dla mnie wielka radość, gdybym przyczynił się choć w minimalnym stopniu do popularyzacji jego dziejów. Tym bardziej że trudno znaleźć tak reprezentatywny przykład historii środkowej Europy, gdzie różne potęgi zostawiały swoje ślady.

 

—rozmawiał Mariusz Cieślik, współpraca Michał Płociński

Marek Krajewski jest wrocławianinem, doktorem filologii klasycznej, jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy. Sławę przyniosła mu seria kryminałów o niemieckim policjancie Eberhardzie Mocku, których akcja toczy się w dokładnie zarysowanych topograficznych i historycznych realiach przedwojennego Wrocławia. Jego rodzina pochodzi z ziemi lwowskiej.

Rozmawiamy kilka dni po tym, jak światło dzienne ujrzała informacja, że Agnieszka Holland nakręci serial w międzynarodowej obsadzie według pana powieści o Eberhardzie Mocku. Czy – żeby być wiernym realiom – da się go zrealizować we Wrocławiu?

Jak najbardziej. Oczywiście, nie wszystkie opisywane w książce miejsca przetrwały wojnę. Wielu budynków, ulic czy placów, po których porusza się mój bohater, już nie ma. Całe kwartały dzielnic zostały zniszczone podczas oblężenia Twierdzy Wrocław. Na ich miejscu zbudowano nowe osiedla, stworzono zupełnie inne rozwiązania komunikacyjne. Miasto przecięto trasą wschód-zachód, która przebiega przez dawne centrum. Piękne, wąskie uliczki, zabudowane niewysokimi kamienicami, zostały zniszczone zresztą nie tylko podczas oblężenia, ale i w latach 60., kiedy przeprowadzano wspomnianą już trasę W-Z. Jednak sporo starej substancji architektonicznej się zachowało. Wspomnę na przykład ulicę Mierniczą, na której kręcony był m.in. głośny holenderski film „Charakter", zresztą zdobywca Oscara. Choćby tam takie zdjęcia da się zrealizować.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Europejczycy chcą ochrony klimatu, ale mają obawy o koszty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów