Ogrom potrzeb – i ogromna potrzeba wymiany myśli.
Sister acts
Za sprawą wirtualnej społeczności zostałam siostrą. A może raczej – akuszerką? Rodzi się coś nowego – daję anons. Za pośrednictwem stronki skrzykuje się ekipa fejs-sanitariuszy. Umawiamy się w galeriach. Wspólnie odbieramy wystawowe nówki. W grupie widzimy więcej. Ten zobaczy jakiś detal, inny dostrzeże nieczytelny na pierwszy rzut oka podtekst, kolejny znajdzie analogię z czymś zapomnianym. Każdy ogląda we własnym tempie, trybie, swoimi tropami. Potem rozmawiamy. Na żywo i w sieci.
Zdrowa, samoobronna reakcja ludzi pasjonujących się sztuką. Odpór dany mediom, które wydały wyrok skazujący na banicję krytykę sztuki. Wiem, są specjalistyczne pisma, także internetowe – tylko że ich odbiorcami są krewni i znajomi królika. A tu – nieokiełznane, nieselekcjonowane ludzkie zbiorowisko, wpuszczone na platformę niby elitarną, lecz przecież ogólnie dostępną.
Dzięki fejsowi wiem na pewno: nieprawdą jest, jakoby sztuka (współczesna i każda inna) była obywatelom RP obojętna. Oni po prostu nie chcą ściemniania. Instynktownie odrzucają nadmuchane, pretensjonalne eksplikacje, minoderię, erudycyjne popisy. Nie mają ochoty czytać kalekich, wielokrotnie złożonych zdań z obcą terminologią i cytatami z Benjamina, Derridy, Lacana. Nie chcą zdań skrywających nicość, nic-po-coś. Chcą krytyki ludzkiej i po ludzku wyrażonej.
Wiedza wyniesiona z Facebooka pomogła mi zbudować blog MOMArt. Tam jest miejsce na bardziej wyczerpującą, profesjonalną krytykę; na dłuższe teksty. Ilustruję je reprodukcjami, zdjęciami, filmikami. Czasochłonne zajęcie. W dodatku praca musi być wykonywana systematycznie, konsekwentnie i... za darmo. Inwestycja na przyszłość? Nie tylko, już teraz zbieram owoce – ludzie mi ufają.
Lanie za dane
Z „Plusami dodatnimi" fejsa idą w parze „plusy ujemne". Na ścianę można napluć bez zbytniego ryzyka, każdy pretekst jest dobry. Coś, co teoretycznie stanowi mój/twój atut, może się przeobrazić w wadę.
Najczęściej dokopują mężczyźni, którzy w realu nawet na mękach nie przyznaliby się do mizoginii. Ale w necie – proszę bardzo! Pod nickiem, pod zdjęciem, na którym – na przykład – ropuszka, a nie ich podobizna, grasują niewyżyci chłopcy. Wycieka z nich antyfeminizm w najczystszej postaci. Jeśli nie wytaczają przeciwko mnie (i innym kobietom myślącym) katiuszy, to wysyłają zatrute strzały. Deprecjonują. Szydzą. Obszczekują.
Nie są to działania skierowane tylko przeciwko mnie. Sieciowi machos mają w ogóle za złe współczesności, że dopuściła do głosu feministki. Nawet nie przypuszczają, że Facebook staje się papierkiem lakmusowym ich poglądów i... słabości.
Druga fala nienawistników to młodziaki. Studenci bądź świeżo upieczeni absolwenci wydziałów humanistycznych, zbliżeni zainteresowaniami do sztuki (kulturoznawstwo, socjologia, historia sztuki). Jeszcze niczego nie osiągnęli, ale już wiedzą, że są przeciwni. Temu, co było; temu, co podoba się innym; temu, co – paradoksalnie – ich ukształtowało. Bunt jest wpisany w młody wiek – oczywiste. Jednak są różne formy kontestacji, rozmaite poziomy i powody sprzeciwu. Net dał szanse neurotykom. Nakręca ich mowa nienawiści. Plują jadem, jako że są słabi, bezradni, przerażeni. Już wiem: takich należy blokować. Netowa psychoterapia im nie pomoże.
Trzecia grupa wrogów: kobiety o wygórowanych ambicjach. Chcą się wybić przez poniżanie potencjalnej konkurencji. Jednak te, choć agresywne jak bulteriery, nie posuwają się do słownego chamstwa – co jest na porządku dziennym u płci przeciwnej. Podgryzają subtelniej – np. jako argument przeciwko wysuwają wiek.
Pod koniec ubiegłego roku zgłosiła się za pośrednictwem FB pewna dziennikarka. Chciała napisać tekst o mnie i moim zawodowym doświadczeniu. Połknęłam haczyk, potraktowałam ją poważnie. Spotkałam się, wpuściłam do domu, poświęciłam czas. Naiwność została ukarana.
Tekst zaczynał się od słów: „Starość, co za temat!". Mój krytyczny dorobek skwitowała: „Przyznam szczerze, że sam ten widok tak bardzo mnie zmęczył, że nie miałam siły dalej pytać".
Puenta tego doświadczenia: jeszcze przed opublikowaniem swych „impresji" autorka przezornie wykreśliła mnie ze znajomych na FB. Schowała wirtualną głowę w cyfrowy piasek.
Wirówka charakterów
Jeśli ktoś uważa, że za pośrednictwem sieci wyławia się tylko pozornych przyjaciół – nie ma racji. Facebook bywa narzędziem oszukańczym i zwodniczym, ale może też się stać najsprawniej na świecie funkcjonującym sitem, odsiewającym tych, z którymi nie chce się mieć do czynienia w życiu rzeczywistym. To coś w rodzaju wirtualnej wirówki, która najpierw miksuje wrzuconą weń masę, a potem stopniowo oczyszcza substancję. Ot, narzędzie, którego obsługa wymaga praktyki.
Czy rok to dostatecznie długo, by opanować ten przyrząd? Aby wiedzieć, co z jego pomocą można uzyskać?
W realu nie mogłabym dzielić się swymi fascynacjami z tak dużą grupą ludzi – a oni nie mieliby szans zrewanżować mi się swoimi zachwytami. A tu – rekomendujemy sobie lektury i filmy (lub przestrzegamy się przed nimi), przesyłamy linki z YouTube. W dodatku Facebook domaga się zwięzłości, a to na ogół potęguje soczystość wypowiedzi.
Dzięki temu wiem, z kim mi po drodze, z kim czuję bliskość. Kto ma pokrewną wrażliwość, zainteresowania, zakres wiedzy. Tych ludzi nigdy bym nie poznała – są rozrzuceni po całej Polsce, czasem już w niej nie mieszkają, tylko z rzadka odwiedzają. Wyłapaliśmy się, wyczuli.
Do tego nie trzeba zjeść beczki soli. Wystarczy śledzić reakcje na rozmaite kwestie, poważne i lekkie. Z mnogości tasujących się na profilu tematów wyłania się dość wyraźny profil jego bywalców.
W ostatnich dniach zorganizowaliśmy sobie panel dyskusyjny o operze. Wymianę zdań każdy popierał argumentacją muzyczną. Podsyłaliśmy sobie różne wykonania „Rigoletta" i „Don Giovanniego". Z wczoraj i dziś: gorąca (także poparta artefaktami) rozmowa o obrazach laureatki ostatniej edycji Bielskiej Jesieni. Skaczemy sobie do oczu. W sensie dosłownym: dostarczamy wizualnych argumentów.
Stajemy face to face – z naszymi poglądami.