Plus Minus: Rok wirtualnego życia

Co sprawiło, ?że rok temu złożyłam broń ?i zgłosiłam akces ?do Facebooka? Ciekawość? Przekora? ?Chęć pooglądania bliźnich ?w sieciowym wcieleniu? ?Wszystko naraz.

Publikacja: 03.10.2014 01:39

KIJEWSKI/KOCUR (czyli Marek Kijewski i Małgorzata Malinowska) – wernisaż w Galerii Propaganda, sierp

KIJEWSKI/KOCUR (czyli Marek Kijewski i Małgorzata Malinowska) – wernisaż w Galerii Propaganda, sierpień 2014 r.

Foto: Plus Minus, Wanda Hansen Wanda Hansen

Ja?! A w życiu! – zarzekałam się. A życie zweryfikowało: rok (ostatni) przeżyłam podwójnie: fizycznie i elektronicznie, społecznie i społecznościowo. Tak, tak, chodzi o Facebooka. Doświadczenie kontrolowane, a mimo to uzależniające. Nawet teraz, kiedy podsumowuję 12 miesięcy w necie, już wiem, że moim słowom brakuje... kliknięć. Załączników. Żeby tekst wzbogacić, osadzić w kontekście. Do tego inni fejsiarze dorzuciliby swoje – i wątek pięknie by się rozkręcił. Tak czy siak – pozostaję na czacie.

Technicznie wygląda to tak: z lewej strony (ekranu) piszę tekst: „Rok wirtualnego życia", który ukaże się w tradycyjnej papierowej wersji; z prawej strony (ekranu) – prowadzę wirtualne rozmowy z sieciowymi korespondentami. Rozdwojenie jaźni czy ćwiczenie podzielności uwagi? Mam nadzieję, że to drugie.

W necie każdy mój tekst żyje nie dwa razy – lecz dziesiątki, tysiące. Oderwany od autorki-matki, adoptowany przez każdego, kto go polubi. Powielalny w nieskończoność. Niebiodegradowalny – żeby posłużyć się neologizmem ukutym przez Dorotę Masłowską.

To wydaje się cudem, a jest banałem. Nie mam jednak zamiaru filozofować ani teoretyzować. Zgodnie z obowiązującą w XXI wieku zasadą zamiast uogólniać – ujmę temat z własnej perspektywy. Taki egocentryzm socjologiczny. Dodaję więc poniższy post, świadoma, iż za długi, żeby czytać...(tltr)

To do konsumpcji w kawałkach.

Nie być jak inni

Nie fejsbuczę", ogłaszałam dumnie, gdy ktoś pytał.

Miałam powód: wystarczająco dużo znajomych w realu. Zawsze brakuje czasu, żeby się z nimi porządnie, po ludzku kolegować. Bo przyjaźń traktuję serio – kumpel/kumpela wymagają bodaj telefonicznych odwiedzin co jakiś czas. A przede wszystkim uwagi, słuchania, patrzenia w oczy, notowania stanów pod lub nad kreską.

Wirtual mi się z tym kłócił.

Co więc sprawiło, że rok temu złożyłam broń i zgłosiłam akces do FB? Ciekawość? Przekora? Chęć pooglądania bliźnich w sieciowym wcieleniu? Wszystko naraz, wszystko bez wiary, że przetrwam choćby rok. Ze świadomością, że w każdej chwili mogę się wycofać.

Motywowała mnie chęć dotarcia do ludzi, z którymi lata temu straciłam kontakt. Potrzeba dzielenia się z innymi czymś fajnym a ulotnym. Do tego doszło zacietrzewienie i polemiczny temperament. Tudzież narastająca frustracja wobec niemożności wyartykułowania własnego zdania w mediach.

Słowem, zawód plus charakter.

Eksperyment zaczęłam latem, po korepetycjach pobranych u przyjaciółki obeznanej z fejsem. Dwie lekcje wspólne, potem epokowe wydarzenie – pierwszy wpis. O czym powinien być? Nie miałam pojęcia. O czym traktował? Zapomniałam. Jakikolwiek był, spełnił zadanie, jak kiedyś pierwszy bal: wprowadził w towarzystwo. Pardon, w społeczność. To magma, która daje pokarm, a zarazem pożera.

Po roku w sieci wiem – tego trzeba się uczyć. Mieć świadomość, że świat cyfrowy funkcjonuje inaczej niż real. Tu zapis jest stały. Wbrew naszej ludzkiej naturze, naszej spontaniczności, emocjonalności. Na przekór adhocowej naturze Facebooka. Tak naprawdę należałoby każde słowo po stokroć rozważyć, potem ukuć ze spiżu, zanim wrzuci się je w sieć. Bo w wirtualu nic nie ginie. Każda wypowiedź wraca bumerangiem. Każda fota może zostać przywołana, choć dawno o niej zapomniałeś. Każde wymienione nazwisko może być obrócone przeciwko tobie. Każda opinia może posłużyć jako argument... w drugą stronę, w zależności od tego, jak ją ktoś zinterpretuje.

Przy straszliwej, nieznanej nigdy dotąd długowieczności (nieśmiertelności?) FB pozostaje efemerydą bardziej ulotną niż puch marny. Tyle tylko, że ten puch wibruje, wznosi się i znów opada. Po kilku miesiącach ogień dyskusji może niespodziewanie rozgorzeć wokół sprawy zapomnianej, nieaktualnej. Wtedy zdziwienie: ja to napisałem/am? Niestety... Net ma pamięć doskonałą – z czego korzystają jego użytkownicy. Czasem nam na pohybel.

Zarazem posty na osi czasu, a zwłaszcza czaty są jak wykrywacze prawdy. Na fejsie ludzie się obnażają, sami o tym nie wiedząc. FB nas prześwietla. Wyławia nieszczerości, fałsze, koniunkturalne zagrania. Pokazuje nasze słabe punkty – zazwyczaj wówczas, gdy naszym zdaniem jesteśmy najbardziej cool.

Zarazem, równie mimochodem, daje szansę odszukać się i skonsolidować ludziom o pokrewnych poglądach, postawach, wyborach.

Wniosek?

Z mojego doświadczenia i obserwacji wynika: unikać doktrynerstwa, apodyktyczności i brać na klatę odpowiedzialność za publikowane słowa (najlepszą asekuracją są zwroty „według mnie", „moim zdaniem", „o ile wiem"). Nie nadymać się. Zachować dystans i autoironiczne spojrzenie. Nie traktować sieci jak bokserskiego ringu. Nie wyżywać się na bliźnich za własne niepowodzenia. A przede wszystkim – nie ściemniać, nie kręcić, nie popisywać się.

Nie warto – sam nie wiesz, kiedy i jak Facebook odsłoni twoją prawdziwą twarz.

Co mnie najbardziej zaskoczyło? Że portale społecznościowe – najbardziej demokratyczne na świecie miejsce spotkań każdego z każdym – przywróciły aktualność słowu „etykieta". Fejsowicze mają swój savoir-vivre (w wielu miejscach XIX-wieczny), do którego zasad stosują się z własnej i nieprzymuszonej woli. W myśl zasady „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe". Ci „niemili" są eliminowani. Ma być elegancko i już! Chciałoby się tak na co dzień, w realu.

Znajomi nieznajomi

Myśleliście kiedyś, z kim macie ochotę obcować wyłącznie słownie? Nie widząc, nie słysząc, nie wąchając? Dla ułatwienia – inauguracyjnych fejs-znajomych zaprosiłam z realu. Materializowali mi się w wyobraźni.

Kilka pierwszych dziesiątek – poszło jak po maśle. Wystarczyło sięgnąć po kapownik i listę w komórce, wystukać nazwiska przyjaciół. Potem szli uzbierani latami znajomi z różnych rozdań. W tydzień uzbierały się ze dwie setki. I zaraz sypnęły się zgłoszenia. Ekscytujące! Wyczekiwałam przygody.

I wtem...! Odezwał się szkolny ukochany. Straciliśmy kontakt kilkadziesiąt lat temu, gdy wyemigrował – z woli rodziców, nie własnej. Zresztą, oni też nie z wyboru, lecz w efekcie pomarcowej nagonki na obywateli niewłaściwego pochodzenia. Korespondencja na privie – z pewną taką nieśmiałością – podniosła nam temperaturę. Na kilka postów. Grzanie szybko się skończyło, gdy wyszły na jaw realia (mąż, żona, różnica w podejściu do sztuki). Pojawili się jeszcze inni druhowie z podstawówki i liceum, lecz żaden reaktywowany kontakt nie rozpalił emocji tak, jak powyżej wspomniany.

Jednocześnie grono sieciowych znajomych rosło w postępie geometrycznym. Niektórych kojarzyłam, inni stanowili zagadkę, którą usiłowałam rozwikłać, sprawdzając ich profile. Większość akceptowałam w ciemno. Jeszcze nie przeczuwałam zagrożenia.

Stan na dziś: tysiąc osiemset dwadzieścia jeden; obserwowana przez trzysta siedemdziesiąt dziewięć. Abstrakcyjny zbiór ludzki. Jakie są wspólne im wszystkim cechy, o ile są? Z pewnością zainteresowanie kulturą. Ale na jakim poziomie? Z czasem miałam to rozpoznać.

Większość znajomych z FB to bierni czytelnicy mojego (i pewnie nie tylko) profilu. Aktywistów najwyżej kilkudziesięciu, wymienni. Stałych rozmówców ledwie kilkunastu.

Po co mi właściwie Facebook?

Kiedy „tam" wchodziłam, miałam na uwadze głównie cele pragmatyczne. ?FB to doskonałe narzędzie komunikacyjne. Błyskawicznie nawiązuje się, odnawia, znajduje potrzebne kontakty. Miałam też zamiar prowadzić na wallu lekką, łatwą i przyjemną formę krytyki kulturalnej. Znaczy, uprawiać tę samą co w realu profesję, tylko w nieformalnym stylu. Do tego – trochę migawek z codzienności, jakieś zdjęcia i filmiki poprawiające nastrój (najlepsze w tym celu zwierzęta), sporo muzyki z YouTube. Z potrzeby serca doszły jeszcze pożegnania bliskich (lub bliskich, choć nieznanych osobiście) osób, artystów rozmaitych dziedzin.

Obserwowałam wpisy i reakcje innych. Dla większości pierwszoplanowe okazały się potrzeby emocjonalne. Piękna sprawa: znaleźć pokrewne dusze – artystyczne, polityczne, oddane takim czy owakim ideałom. Paskudna rzecz: wykorzystywać anonimowość do opluwania, gnojenia, podżegania, zanurzania w szambie własnych podłych uczuć.

Dopuszczając do głosu każdego, dałam przyzwolenie „trujom". I oto rozlały się na mojej ścianie emocjonalne wyziewy. Czułam ich fetor, gdy tylko uaktywniałam Facebooka. Jak ludzie potrafią nienawidzić! Jak dokopują sobie poniżej pasa! Jaką satysfakcję daje im sprawianie przykrości! Gdy po raz pierwszy zostałam oblana fekaliami, przeżyłam szok. W realu nikt tak śmiało, tak brutalnie i bezkarnie sobie nie poczyna. Najpierw ambitnie podejmowałam rękawicę. Usiłowałam dowcipkować, argumentować, wyjaśniać intencje. Bezcelowe. Frustracja nie chce dyskusji, chodzi tylko o uwolnienie złogów zła.

Kto pomógł? Znajomi z Facebooka, starzy wyjadacze netu. To oni domagali się zablokowania agresorów. Chcieli rozmawiać, a nie odszczekiwać. Unikać chamstwa, którego dość w rzeczywistym życiu.

To, co się da, ?podziel na dwa

Od początku sprecyzowałam, co mnie kręci i podnieca. Naszkicowałam tematykę ścianki: nieograniczona paleta twórczych dokonań. Jak najmniej polityki. Szybko uformowała się grupa zdradzających analogiczne potrzeby.

Tak powstał nieregularny i nieformalny fejs-dodatek do życia kulturalnego. Wrzucam motyw, czasem także ilustracje. Zawsze znajdzie się ktoś chętny do dorzucenia kilku zdań od siebie. Czasem dyskusyjne tornado rozpętuje się poza moją kontrolą. Wątek wije się i przepoczwarza, odbiega i już nie wraca do punktu wyjścia. A kiedy w wymianę zdań wplatają się niespodziewanie osobiste porachunki, wycofuję się i czekam, aż burza ucichnie.

Z czasem profil się rozszerzył. Zaczęły nadpływać prośby o oceny prac własnych i innych. W prywatnych postach, subtelnie, a czasem na ogólnie dostępnym forum. Nie wszystkie niewinne – także prowokacje i podpuchy.

Oglądałam, wypowiadałam się. Na tyle rzetelnie, na ile można było na podstawie internetowych reprodukcji. Bezinteresownie – autorów nie znałam osobiście. To, co uznałam za szczególnie warte upublicznienia – przerzucałam (za zgodą zainteresowanych) na oś czasu. Kojarzyłam galerzystów z autorami. W kilku przypadkach doprowadziłam do zorganizowania wystaw.

Zaczęłam dostawać nieco bardziej ambarasujące zaproszenia – do oglądania prac na żywo, w atelier. W Warszawie, poza miastem, całkiem daleko... Odezwali się studenci i eksstudenci, z którymi prowadziłam zajęcia teoretyczne – prosili o ekstrakorekty, o komentarze na temat bieżących pokazów, konkretnych prac. Zgłosiły się pozawarszawskie uczelnie z propozycjami wykładów.

Ogrom potrzeb – i ogromna potrzeba wymiany myśli.

Sister acts

Za sprawą wirtualnej społeczności zostałam siostrą. A może raczej – akuszerką? Rodzi się coś nowego – daję anons. Za pośrednictwem stronki skrzykuje się ekipa fejs-sanitariuszy. Umawiamy się w galeriach. Wspólnie odbieramy wystawowe nówki. W grupie widzimy więcej. Ten zobaczy jakiś detal, inny dostrzeże nieczytelny na pierwszy rzut oka podtekst, kolejny znajdzie analogię z czymś zapomnianym. Każdy ogląda we własnym tempie, trybie, swoimi tropami. Potem rozmawiamy. Na żywo i w sieci.

Zdrowa, samoobronna reakcja ludzi pasjonujących się sztuką. Odpór dany mediom, które wydały wyrok skazujący na banicję krytykę sztuki. Wiem, są specjalistyczne pisma, także internetowe – tylko że ich odbiorcami są krewni i znajomi królika. A tu – nieokiełznane, nieselekcjonowane ludzkie zbiorowisko, wpuszczone na platformę niby elitarną, lecz przecież ogólnie dostępną.

Dzięki fejsowi wiem na pewno: nieprawdą jest, jakoby sztuka (współczesna i każda inna) była obywatelom RP obojętna. Oni po prostu nie chcą ściemniania. Instynktownie odrzucają nadmuchane, pretensjonalne eksplikacje, minoderię, erudycyjne popisy. Nie mają ochoty czytać kalekich, wielokrotnie złożonych zdań z obcą terminologią i cytatami z Benjamina, Derridy, Lacana. Nie chcą zdań skrywających nicość, nic-po-coś. Chcą krytyki ludzkiej i po ludzku wyrażonej.

Wiedza wyniesiona z Facebooka pomogła mi zbudować blog MOMArt. Tam jest miejsce na bardziej wyczerpującą, profesjonalną krytykę; na dłuższe teksty. Ilustruję je reprodukcjami, zdjęciami, filmikami. Czasochłonne zajęcie. W dodatku praca musi być wykonywana systematycznie, konsekwentnie i... za darmo. Inwestycja na przyszłość? Nie tylko, już teraz zbieram owoce – ludzie mi ufają.

Lanie za dane

Z „Plusami dodatnimi" fejsa idą w parze „plusy ujemne". Na ścianę można napluć bez zbytniego ryzyka, każdy pretekst jest dobry. Coś, co teoretycznie stanowi mój/twój atut, może się przeobrazić w wadę.

Najczęściej dokopują mężczyźni, którzy w realu nawet na mękach nie przyznaliby się do mizoginii. Ale w necie – proszę bardzo! Pod nickiem, pod zdjęciem, na którym – na przykład – ropuszka, a nie ich podobizna, grasują niewyżyci chłopcy. Wycieka z nich antyfeminizm w najczystszej postaci. Jeśli nie wytaczają przeciwko mnie (i innym kobietom myślącym) katiuszy, to wysyłają zatrute strzały. Deprecjonują. Szydzą. Obszczekują.

Nie są to działania skierowane tylko przeciwko mnie. Sieciowi machos mają w ogóle za złe współczesności, że dopuściła do głosu feministki. Nawet nie przypuszczają, że Facebook staje się papierkiem lakmusowym ich poglądów i... słabości.

Druga fala nienawistników to młodziaki. Studenci bądź świeżo upieczeni absolwenci wydziałów humanistycznych, zbliżeni zainteresowaniami do sztuki (kulturoznawstwo, socjologia, historia sztuki). Jeszcze niczego nie osiągnęli, ale już wiedzą, że są przeciwni. Temu, co było; temu, co podoba się innym; temu, co – paradoksalnie – ich ukształtowało. Bunt jest wpisany w młody wiek – oczywiste. Jednak są różne formy kontestacji, rozmaite poziomy i powody sprzeciwu. Net dał szanse neurotykom. Nakręca ich mowa nienawiści. Plują jadem, jako że są słabi, bezradni, przerażeni. Już wiem: takich należy blokować. Netowa psychoterapia im nie pomoże.

Trzecia grupa wrogów: kobiety o wygórowanych ambicjach. Chcą się wybić przez poniżanie potencjalnej konkurencji. Jednak te, choć agresywne jak bulteriery, nie posuwają się do słownego chamstwa – co jest na porządku dziennym u płci przeciwnej. Podgryzają subtelniej – np. jako argument przeciwko wysuwają wiek.

Pod koniec ubiegłego roku zgłosiła się za pośrednictwem FB pewna dziennikarka. Chciała napisać tekst o mnie i moim zawodowym doświadczeniu. Połknęłam haczyk, potraktowałam ją poważnie. Spotkałam się, wpuściłam do domu, poświęciłam czas. Naiwność została ukarana.

Tekst zaczynał się od słów: „Starość, co za temat!". Mój krytyczny dorobek skwitowała: „Przyznam szczerze, że sam ten widok tak bardzo mnie zmęczył, że nie miałam siły dalej pytać".

Puenta tego doświadczenia: jeszcze przed opublikowaniem swych „impresji" autorka przezornie wykreśliła mnie ze znajomych na FB. Schowała wirtualną głowę w cyfrowy piasek.

Wirówka charakterów

Jeśli ktoś uważa, że za pośrednictwem sieci wyławia się tylko pozornych przyjaciół – nie ma racji. Facebook bywa narzędziem oszukańczym i zwodniczym, ale może też się stać najsprawniej na świecie funkcjonującym sitem, odsiewającym tych, z którymi nie chce się mieć do czynienia w życiu rzeczywistym. To coś w rodzaju wirtualnej wirówki, która najpierw miksuje wrzuconą weń masę, a potem stopniowo oczyszcza substancję. Ot, narzędzie, którego obsługa wymaga praktyki.

Czy rok to dostatecznie długo, by opanować ten przyrząd? Aby wiedzieć, co z jego pomocą można uzyskać?

W realu nie mogłabym dzielić się swymi fascynacjami z tak dużą grupą ludzi – a oni nie mieliby szans zrewanżować mi się swoimi zachwytami. A tu – rekomendujemy sobie lektury i filmy (lub przestrzegamy się przed nimi), przesyłamy linki z YouTube. W dodatku Facebook domaga się zwięzłości, a to na ogół potęguje soczystość wypowiedzi.

Dzięki temu wiem, z kim mi po drodze, z kim czuję bliskość. Kto ma pokrewną wrażliwość, zainteresowania, zakres wiedzy. Tych ludzi nigdy bym nie poznała – są rozrzuceni po całej Polsce, czasem już w niej nie mieszkają, tylko z rzadka odwiedzają. Wyłapaliśmy się, wyczuli.

Do tego nie trzeba zjeść beczki soli. Wystarczy śledzić reakcje na rozmaite kwestie, poważne i lekkie. Z mnogości tasujących się na profilu tematów wyłania się dość wyraźny profil jego bywalców.

W ostatnich dniach zorganizowaliśmy sobie panel dyskusyjny o operze. Wymianę zdań każdy popierał argumentacją muzyczną. Podsyłaliśmy sobie różne wykonania „Rigoletta" i „Don Giovanniego". Z wczoraj i dziś: gorąca (także poparta artefaktami) rozmowa o obrazach laureatki ostatniej edycji Bielskiej Jesieni. Skaczemy sobie do oczu. W sensie dosłownym: dostarczamy wizualnych argumentów.

Stajemy face to face – z naszymi poglądami.

Ja?! A w życiu! – zarzekałam się. A życie zweryfikowało: rok (ostatni) przeżyłam podwójnie: fizycznie i elektronicznie, społecznie i społecznościowo. Tak, tak, chodzi o Facebooka. Doświadczenie kontrolowane, a mimo to uzależniające. Nawet teraz, kiedy podsumowuję 12 miesięcy w necie, już wiem, że moim słowom brakuje... kliknięć. Załączników. Żeby tekst wzbogacić, osadzić w kontekście. Do tego inni fejsiarze dorzuciliby swoje – i wątek pięknie by się rozkręcił. Tak czy siak – pozostaję na czacie.

Technicznie wygląda to tak: z lewej strony (ekranu) piszę tekst: „Rok wirtualnego życia", który ukaże się w tradycyjnej papierowej wersji; z prawej strony (ekranu) – prowadzę wirtualne rozmowy z sieciowymi korespondentami. Rozdwojenie jaźni czy ćwiczenie podzielności uwagi? Mam nadzieję, że to drugie.

W necie każdy mój tekst żyje nie dwa razy – lecz dziesiątki, tysiące. Oderwany od autorki-matki, adoptowany przez każdego, kto go polubi. Powielalny w nieskończoność. Niebiodegradowalny – żeby posłużyć się neologizmem ukutym przez Dorotę Masłowską.

To wydaje się cudem, a jest banałem. Nie mam jednak zamiaru filozofować ani teoretyzować. Zgodnie z obowiązującą w XXI wieku zasadą zamiast uogólniać – ujmę temat z własnej perspektywy. Taki egocentryzm socjologiczny. Dodaję więc poniższy post, świadoma, iż za długi, żeby czytać...(tltr)

To do konsumpcji w kawałkach.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów