Moda Polska: Od bazaru do faszynłiku

Prokop wciągnął na siebie coś w rodzaju rajstopokalesonów, a Wellman sraczkowate wdzianko. – Wyglądam jak kupa ?– powiedziała ponuro. Jaka jest naprawdę polska moda?

Publikacja: 03.10.2014 01:52

Otwarcie Ptak Fashion City. Wieszaki po horyzont

Otwarcie Ptak Fashion City. Wieszaki po horyzont

Foto: Reporter, Mikolaj Zacharow Mikolaj Zacharow

Sądząc po wysypie polskich fashion weeków, staliśmy się światowym mocarstwem mody. Fashionable East Białystok Fashion Week, Air Radom Fashion Show, Sopot Art & Fashion Week... Weteranką dyscypliny jest Łodź, która obchodzi dziesięciolecie swojego Fashion Week Philosophy. Obiecuje emocje nie tyle konsumpcyjne, ile filozoficzne... Czyżby?

Moda świetnie się sprzedaje i przy okazji sprzedaje inne rzeczy. Pod piękne dziewczyny w przezroczystych sukienkach chętnie podpinają się luksusowe samochody, alkohole, elektronika. Kto nie lubi popatrzeć? Kto nie chce być modny?

Do nowego trendu właśnie dołączył Rzgów. Tu mamy nawet więcej niż week – całe Fashion City. Wprawdzie do Łodzi ze Rzgowa jest zaledwie 15 km, można by się połączyć, ale cóż, my lubimy działać indywidualnie.

Mogłoby się  wydawać, że Polaków nagle ogarnął modowy entuzjazm, a ulice naszych wsi i miast rozbłysły eleganckim tłumem. Otrzeźwienie przychodzi po zapoznaniu się z danymi statystycznymi. Jak podaje GUS, w 2012 roku miesięczne wydatki statystycznego obywatela na odzież i obuwie wynosiły 51,69 zł. Danych z roku 2013 jeszcze nie ma. Na ubranie wydajemy średnio nie więcej niż 5 proc. budżetu rodzinnego. To i tak więcej niż rok wcześniej.

Polacy lubią rzeczy przede wszystkim wygodne. Tylko co 50. osoba określiła swój codzienny strój jako wyrafinowany i elegancki. Garderoby mamy niewiele: pięć par spodni ma 42 proc. zapytanych Polaków, 10 lub więcej – 14 procent. Pięć kurtek i płaszczy wisi w szafach 63 proc. ankietowanych. Prawie połowa badanych ma maksymalnie pięć par butów. Większymi kolekcjonerkami są kobiety – co czwarta ma przynajmniej dziesięć par, do takiej liczby przyznało się zaledwie 4 proc. mężczyzn.

Był Chińczyk, teraz Polak

Przeciętny Polak nie jest zatem ani specjalnie bogaty, ani przesadnie elegancki, ani za bardzo zainteresowany modą. W ten skromny stan posiadania trudno uwierzyć, gdy pojedzie się do Rzgowa. Każdy kiedyś słyszał, że miasteczko pod Łodzią słynie jako centrum polskich tekstyliów. Jednak poza handlowcami i łodzianami mało kto tam był. Gdy widzi się przedsięwzięcie o nazwie Ptak Fashion City na własne oczy, jego rozmach zaskakuje. 40 hektarów, 160 tys. mkw. hal wystawienniczych, outlety, targi. 70 tysięcy ludzi zatrudnionych w branży w okolicznych miasteczkach. A jeśli liczyć także transport, gastronomię, usługi, to będzie nawet 100 tysięcy. Pierwsze hale powstały tu 20 lat temu. Teraz wystawia tu i handluje 2 tysiące firm. Na ogół polscy producenci.

– To jak to jest z tym bankructwem polskiego przemysłu odzieżowego? – pytam Tomasza Szypułę, członka rady nadzorczej Ptak SA. Fabryki w Łodzi przerobione na lofty, na galerie handlowe hotele. Opustoszałe, zlikwidowane zakłady, w bramach bezrobotni popijający tanie wino.

– Przemysł przetrwał. Ale dziś niepotrzebne są fabryki molochy szyjące olbrzymie serie, tak jak za PRL – odpowiada Szypuła. – Powstały tysiące małych firm, które pracują na nowoczesnych maszynach. Naszą rolą jest ściąganie klientów dla tych firm. Mamy ambicję promować polski przemysł na świecie. W tym roku będziemy na targach w Rydze, Moskwie, Berlinie i Las Vegas.

W zeszłym roku do Las Vegas przywieźliśmy 100 naszych producentów. Sukces nas zaskoczył. Polska staje się konkurencyjna dla rynków wschodnich. Chiny już nie są takie tanie jak dziesięć lat temu. Na otwarcie Rzgowa przyjechało 20–30 tys ludzi. Naszym następnym krokiem będą targi tkanin, butów.

Jeżeli sytuacji nie skomplikuje polityka. Dwa lata temu Rosjanie brali całe samochody ubrań i płacili gotówką. Teraz jest ich niewielu, bo dolar podrożał z 30 do 40 rubli. Ci Rosjanie, których nie stać na futra z soboli, będą nosić chińszczyznę. Polskich producentów odzieży uratowała tylko wiosenna powódź na Bałkanach, gdzie zalało fabryki. Niemieckie i holenderskie firmy, które tam szyły, teraz zlecają produkcję w Polsce.

Od szczęk do gwiazd

Na otwarcie Międzynarodowych Targów Mody Ptak Expo 31 sierpnia zaproszono nawet Japończyka Kenzo Takadę, Annę Fendi i Patrizię Gucci. Czy te przygasające na firmamencie mody gwiazdy były potrzebne? Miały dodać imprezie prestiżu, pokazały tylko wielkoświatowe aspiracje organizatorów.

Inwestorem i mózgiem całej operacji jest Antoni Ptak, lat 62, w roku 2014 numer 10 na liście „Wprost", biznesmen branży tekstylnej z majątkiem ocenianym na 1,9 mld. Zaczynał od ogrodnictwa i hurtowni. W latach 90. kupił ziemię pod Łodzią, rozkręcił tam bazar tekstylny, zainwestował w hale. Majątek zdobywał w czasach, gdy Polska stała szczękami. Teraz jest właścicielem firmy dziewiarskiej, firmy marketingowej w Niemczech, zamku w Turenii, domu we Francji.

Warszawskie środowisko mody lubi się podśmiewać z Ptaka. Ale nie sposób nie przyznać, że przebył on drogę podobną do tej, jaką przeszła polska moda przez ostatnie 35 lat – od bazarów do fashion weeków. I nie ma w tej karierze niczego, czego trzeba by się wstydzić. To historia polskiej przedsiębiorczości. W dalszym ciągu duża część społeczeństwa ubiera się na bazarach.

Ale dziś flesz błyska nie na bazarach, ale na pokazach gwiazd mody. W Rzgowie wystąpili Maciej Zień, Paprocki & Brzozowski. Lecz o ile w Warszawie pokaz gromadzi pełne sale, o tyle tutaj na prezentacji Iwony Kossman było pustawo.

Bo też handlowcy przyjeżdżają tu nie po designerskie ubrania i nie po splendor. Przegląd stoisk utwierdza w przekonaniu, że Rzgów jest matecznikiem mody popularnej.

– Liczyłyśmy na klientów zagranicznych – mówią Aleksandra Greber i Anna Sękowska z Trójmiasta, właścicielki firmy kaletniczej Mako, które na niewielkim stoisku prezentują swoje torby.

Szyją je w Elblągu z włoskich skór, z włoskimi okuciami. Jakość i wzornictwo doskonałe, modne wzory. W sklepie internetowym spora torba kosztuje między 600 a 700 zł.

– Te ceny są za wysokie dla masowego odbiorcy. Bo przecież dochodzi marża. Klienci, którzy tu przyjeżdżają, szukają rzeczy, które mogą sprzedać nie drożej niż za 200 zł. Dla nas nie ma tu przestrzeni.

Ale nawet kontrahenci oczekujący niższych cen mogli czuć się rozczarowani ofertą targów w Rzgowie.

„Jako właścicielka butików z małego miasta w Polsce pojechałam na imprezę z ogromną rezerwą" – pisze w internecie Patti. „Obiekt wystawowy na wysokim poziomie. Fajna kolorystyka, duża przestrzeń,wygodne otwarte stoiska. Wystawcy – jedno wielkie rozczarowanie! Oprócz dwóch marek, z którymi współpracuję od lat – Echo i Bialcon, nie złożyłam żadnego zamówienia. Marki nieznane, często bazarowe lub zorientowane na młodego klienta. Ale moje klientki nie są adresatkami tego typu wzornictwa".

Plastik po polsku

Polski rynek mody podzielony jest na dwie strefy. Gruba kreska oddziela duże miasta, gdzie znajdują się centra handlowe, od mniejszych miejscowości, gdzie klienci mają do dyspozycji tylko małe sklepy. A te handlują towarem tanim, „no name", pozyskanym w hurtowniach lub niewiadomego pochodzenia. Czasem trafiają się końcówki kolekcji znanych marek. Prawdopodobne, że znajdziemy tam towar polski, produkowany właśnie w zakładach, które mieszczą się pod Łodzią. Ale polski klient, który ufa polskim pomidorom i jabłkom, do polskich koszul czy spodni nie ma zaufania. Dlatego polski towar często ukrywa się pod zagraniczną nazwą. Na tym rozdrobnionym, niezbyt zamożnym rynku najważniejsze jest, żeby produkt, który trafia do mniej zorientowanego w modzie klienta, był tani. 100–150 zł to już dla niego spory wydatek. Dlatego w Rzgowie królują poliester i tania bawełna – bo są najtańsze. Wysokiej jakości tkanin, prawdziwych wełen szukać tu ze świecą. W jednym tylko stoisku, w firmie Hayaku, u młodych polskich projektantek znalazłam żakiety z gotowanej wełny. Polska jak długa i szeroka nosi bawełniane dżinsy i polarowe kurki ze 100-proc. poliestru.

Wzornictwo jest dzisiaj wszędzie podobne. Barierą dzielącą modę wysoką od popularnej poza geografią są tkaniny. A raczej ich ceny. Metr bawełny można w hurcie kupić już za 5 euro, dobrej jakości wełny zaczynają się od 100 euro. Przy współczesnym obiegu informacji kopie najmodniejszych modeli powstają natychmiast po pokazaniu się oryginału w jednej z kilku światowych stolic mody – Paryżu, Mediolanie, Nowym Jorku. Kreatorzy służą głównie jako laboratorium pomysłów. Reszta ich kopiuje. Na dużą skalę, jak w Chinach, bardziej subtelnie – w Europie. Są podróbki i są „inspiracje". Te ostatnie praktykują masowo sieciówki, które wypuszczają co sezon własne wariacje projektanckich pomysłów.

Różnica między oryginałem a podróbką tkwi wyłącznie w jakości. Tkanina, krój, wykonanie. Zrobić żakiecik à la Chanel nie jest trudno. Ale tylko pozornie, bo nie będzie on miał z pierwowzorem nic wspólnego. Szlachetna tkanina, jedwabna podszewka, ręczne wykończenie, doskonały krój – za to się płaci. Dużo, zważywszy marże, ale ci, których stać, uważają, że warto.

– Ktokolwiek włożył dłonie do jedwabnych kieszeni żakietu Yves Saint Laurent, wie, czym jest prawdziwy luksus – powiedziała Catherine Deneuve.

– Uszyłam kiedyś krótką serię T-shirtów z dzianiny kaszmirowej. Krótką, bo kto wytrzyma cenę kilkaset złotych? Ale nie może być inaczej, jeśli metr kaszmiru kosztuje 150 euro – powiedziała mi Joanna Przetakiewicz, właścicielka marki La Mania, która zalicza się do kategorii luksusowej.

Coś krzywo, coś się pruje

Na takie rzeczy nie stać naszych młodych projektantów mody, którym jednak z ust nie schodzą słowa „haute couture" „luksus". Już samo słowo „projektant" brzmi dumnie. Jest w nim obietnica czegoś nadzwyczajnego, wyjątkowego. Tymczasem tym, co widać na coraz liczniejszych ostatnio targach tych właśnie twórców – Moustache, Husch – są szybko sklecone ubrania z tanich materiałów, najczęściej z szarej dresowej bawełny, która stała się naszym narodowym przebojem. Najlepiej uszyć je w jednym rozmiarze, żeby się nie napracować przy kroju. Gdy przyjrzeć się dokładnie artykułom sprzedawanym w polskim sklepie internetowym Mostrami, można zauważyć, że królują tam poliester, wiskoza i bawełna. Niektóre sklepy internetowe sprzedające polski design w ogóle nie podają składu tkaniny – albo uważają, że to kompletnie nieistotne, albo wolą się nie obnosić z produktem z żywego plastiku.

Przykład tego, jak wygląda wyobrażenie naszych młodych twórców mody o „awangardzie", dało mi kilka odcinków programu „Project Runway", które obejrzałam w ramach zainteresowań zawodowych. W tym skopiowanym z amerykańskiego formacie TVN ścigają się ze sobą młodzi projektanci mody. W każdym odcinku mają stworzyć ubranie na konkretne zamówienie – a to suknię ślubną, a to wieczorową. W jednym z odcinków mieli uszyć ubrania dla prezenterów TVN – Doroty Wellman i Marcina Prokopa. Zadanie nietypowe, bo nietypowe sylwetki mają klienci. Prokop – dwa metry wzrostu, Wellman – sylwetka o dość solidnych kształtach. Bardzo dobrze, że takie zlecenie dostali – młodzież projektancką, która buja w obłokach wymiarów 80-60-90, trzeba sprowadzić na ziemię. Ludzkość nie składa się z modelek, obsłużyć trzeba także tych mniej idealnych, których jest zresztą większość.

Końcowy produkt pracy domorosłych krawców był byle jak sklecony. Coś krzywo, coś się pruje, coś zwisa. Nie szkodzi, bo tu nie liczy się, czy ubranie nadaje się do noszenia, czy można się w nim poruszać – usiąść, podnieść rękę. Liczy się efekt. Najlepiej, jeśli będzie piorunujący.

I rzeczywiście był. Biedny Prokop z wysiłkiem wciągnął na siebie coś w rodzaju rajstopokalesonów – zdjąć je można było tylko z pomocą kierownika planu. Wellman w sraczkowatym wdzianku przykrytym czymś w rodzaju przezroczystego pomarańczowego zawoju wydawała się jeszcze grubsza. – Wyglądam jak kupa – powiedziała ponuro, przeglądając się w lustrze. Oboje żartami próbowali zwekslować inny koszmarny projekt: zbryzgane farbami i poszarpane podkoszulki, które ukoronowałyby pokaz mody na oddziale schizofreników. Z największą nawet dozą życzliwości nie dało się o tych dziełach powiedzieć nic dobrego.

Show jak soczewka skupił cechy współczesnej mody, przynajmniej tej jej części, która lubi nazywać się „awangardą". Lekceważenie jakości i aspektu użytkowego, skupienie się na efektownej formie. Podobny rodzaj myślenia widzę, niestety, często w poczynaniach wielu projektantów, których produkcje można coraz częściej kupić na różnych targach i kiermaszach. Nazywają je, nie wiedzieć czemu, slow fashion. Ta nazwa oznacza rzeczy uszyte starannie, z dobrych tkanin, stworzone do długotrwałego użytkowania, niekoniecznie modne. A tamto – byle jak machnięte ciuchy z tanich materiałów. W morzu amatorszczyzny i chałupnictwa toną nawet dobre pomysły.

Narzekamy na współczesną modę z sieciówek, że jest tandetą na jeden sezon. Że dawniej były porządne rzeczy, dzisiaj już nie. Ale przyznam, że wolę już ubrania z sieciówek, zaprojektowane do normalnego użytkowania, w dodatku tanie, niż pseudoartystyczną działalność, której przyświeca źle pojęta idea oryginalności. Konceptualna marynarka z trzema rękawami może być interesująca, gdy oglądamy ją jako fragment instalacji artystycznej.

Massluksus dla mas

O tym, czym jest dzisiaj luksus, można by długo dyskutować. Ale nie będziemy się zajmować różnicą między Ferrari a Lamborghini. Zejdźmy w rejony bardziej przystępne. Globalnym przedmiotem pożądania w XXI wieku stał się luksus masowy – ubrania, okulary, torby, buty.

Żeby go zdobyć, nie trzeba już jechać do Mediolanu, Paryża, Nowego Jorku. Nie ukrywa się w salonach przy drogich ulicach, gdzie szykowne, chude i lodowato uprzejme ekspedientki przechadzają się po miękkich dywanach, wśród luster i skórzanych kanap.

Takie otoczenie odstrasza, a producenci chcą sprzedawać, nie tylko tym najbogatszym, ale tym średnim, którzy od czasu do czasu szarpną się na bardziej szpanerski zakup. Czekają spragnione zachodnioeuropejskiego zbytku kraje Europy Wschodniej, Chiny, Brazylia, Rosja, Indie. Odpowiedź jest jedna – internet. Tam klient ma spokój, komputer i kartę kredytową w zasięgu ręki. Trzeba tylko go skusić, by ją uruchomił. A to już biznes potrafi.

W Polsce wkraczającej dopiero na Pola Elizejskie kapitalizmu jest na „massluksus" duży apetyt. W cywilizacji obrazkowej i celebryckiej ludzi ocenia się po wyglądzie. Presja na marki jest ogromna. Zaczyna się już szkołach podstawowych. Dziesięciolatki dobrze wiedzą, co ile kosztuje, kogo na co stać i jakie marki są aktualnie pożądane. Razem z wiekiem kryteria i gusty się zmieniają, możliwości i siła nabywcza rosną. Wprawdzie rynek luksusowych drobiazgów, jak okulary czy torebki, jest u nas jeszcze mniejszy niż w krajach starej Unii, ale rokowania ma doskonałe.

Co rok przybywa u nas sklepów, marek. Odnotowuje to najnowszy raport KMPG „Rynek dóbr luksusowych w Polsce". „Polski rynek luksusowych dóbr i usług nadal się rozwija – piszą autorzy, Andrzej Marczak i Tomasz Wiśniewski. – Firmy sprzedające dobra i usługi luksusowe dobrze oceniają swoją kondycję i mają optymistyczne przewidywania odnośnie do przyszłości. Z roku na rok zwiększa się liczba zamożnych i bogatych Polaków, a więc potencjalnych konsumentów dóbr z najwyższej półki. Na polskim rynku obecna jest już większość kluczowych światowych marek luksusowych i wciąż pojawiają się nowi gracze. Coraz częściej obserwujemy także odważne działania polskich właścicieli marek luksusowych, nie tylko w skali krajowej, ale także międzynarodowej".

Klienci są. Według raportu Global Wealth Databook 2013 jest u nas 45 tys. osób, których majątek wynosi ponad milion dolarów. Zamożnych, czyli takich, którzy zarabiają więcej niż 85 tys. zł brutto rocznie, było u nas 768 tys. osób. Na nich też ostrzą sobie zęby nowe marki.

Wszyscy oni razem wzięci – ci najbogatsi i ci trochę mniej – kupili w 2013 roku dóbr za 1,8 mld zł.

Otwarcie sklepu Louis Vuitton w czerwcu 2012 roku było najbardziej komentowanym wydarzeniem na polskim rynku mody. W tym roku tortem w kształcie walizki salon w warszawskim domu Vitkac świętował pierwsze urodziny. Jakie są wyniki? Tego od korporacji LVMH, do której należy marka, trudno się dowiedzieć. Nieoficjalnie mówi się, że właściciele są z nas zadowoleni. Na warszawskich salonach pokazanie się z torebką z monogramem LV jest wciąż oznaką najwyższego statusu.

Dopełnieniem naszego szczęścia i poczucia luksusu byłaby już tylko Chanel. O ile historia pozwoli.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów