Podobnego do tego, jakie przed tygodniem, 22 maja, odbyło się w Irlandii. Tam uczestnicy plebiscytu opowiedzieli się za legalizacją „małżeństw jednopłciowych". Polska i Irlandia to kraje katolickie. W każdym razie za takie uchodzą. Podobnie Austria, która w tym roku była gospodarzem imprezy muzycznej o nazwie Eurowizja.
Niestety, oglądałam tylko fragmenty widowiska i szczerze żałuję. Nie ze względu na wyrafinowane dźwięki, lecz z powodów poznawczych. Bo o ile mogłam się zorientować, skacząc po kanałach i co jakiś czas natykając się na wykonawców dręczących widzów swoją twórczością, prawdziwa gwiazda była znów – jak przed rokiem – tylko jedna – Conchita Wurst.
Osobnika tego nie trzeba przedstawiać. Jak wynika z zestawienia Google, jego (jej?) nazwisko znalazło się w ścisłej czołówce ludzi i zjawisk, o których w 2014 roku Polacy najczęściej poszukiwali informacji. Bo też przed rokiem zaczęła się oszałamiająca kariera Conchity. Długie, czarne, lśniące włosy, mocny sceniczny makijaż, powłóczyste spojrzenie, wystudiowane gesty, pretensjonalny falset. I ta broda... Prawdziwa gwiazda – nie tyle estrady jednak, ile całego postępowego świata. Symbol tolerancji.
W tej roli wystąpił(a?) już zresztą w październiku ubiegłego roku w Parlamencie Europejskim. I wtedy, i teraz fetowano człowieka, który – na zdrowy rozum – albo ma poważne problemy z tożsamością, a wtedy należałoby mu głęboko współczuć, albo jest niesamowitym spryciarzem – i wtedy można by mu zwyczajnie zazdrościć. Niewykluczone, że powinien wzbudzać oba te uczucia naraz.
Tolerancja i postęp w ogóle mocno leżały na sercu organizatorom Eurowizji. I jeszcze miłość, pokój, radość – w przerwach między utworami pojawiały się zdjęcia uśmiechniętych par z różnych krajów. Była też para rozradowanych gejów. Brakowało tylko słoneczka i ptaszków wijących gniazdko nad ich głowami. Rozczulające. Łzy cisną się do oczu.