Mówią tam, jak żyją nasze elity, jakie mają ogródki wokół swoich rezydencji. Pani redaktor odwiedza te elity i razem z nimi nie może się nadziwić, jak wpadli na to, żeby ułożyć chodnik z kostki Bauma. Mnie w pamięci zostało to, jak pewna pani rezydentka opowiadała o tym, co ją skłoniło do uprawy w pięknym ogródku ziemniaków. Była z rodziną na wyjeździe zagranicznym i jadła w wytwornej restauracji kartofle. I ta egzotyczna potrawa tak jej zasmakowała, że zażądała od obsługi worka ziemniaków, który wrzuciła do bagażnika swojej limuzyny i wróciła z nim do Polski. Piękna, romantyczna historia, a prosty człowiek powiedziałby, że od pokoleń sadzi kartofle za oborą.
Ostatnio u pani Mai widziałem mieszkankę Miasteczka Wilanów, to jest takie nowe luksusowe osiedle w Warszawie. I ta pani mówiła o problemach związanych z uprawami na tarasie. Są ograniczenia, bo to budowane teraz osiedle jest pod nadzorem konserwatorskim.
Jakie to sprytne. Oni od razu budują zabytki. I jakież to logiczne. Mieszkańcy starych, zabytkowych kamienic, które przetrwały dwie wojny, kilka powstań i reformę Balcerowicza nawiedzani są dzisiaj przez różne służby. I te służby każą im usuwać, przebudować elementy zabytkowe, bo są one niezgodne z dzisiejszymi przepisami. A w nowym zabytku wszystko jest w porządku. Cztery lata temu władze stolicy powołały do życia Wilanowski Park Kulturowy i dzięki temu tak dbają o to Miasteczko Wilanów, że nic zbędnego tam nie zakłóca im przestrzeni. Nie ma nawet billboardów.
Tymczasem podnoszone są zarzuty, że w Warszawie niszczy się prawdziwe zabytki. Są to pomówienia. Nikt ich nie niszczy. Wyburza się je, a potem czasami odbudowuje, wykorzystując jakiś niewielki fragment oryginalnego budynku. Wiadomo, że nowe jest zawsze ładniejsze i trwalsze od jakiejś ruiny. Nieprawdą więc jest twierdzenie, że Polska jest „w ruinie", przeczą temu choćby piękne makiety zabytków, jak choćby hala na Koszykach. Nie zawahamy się więc pójść dalej. Zburzymy wszystko, a odtworzymy to, na co zgodzą się deweloperzy.
Byli tacy, których rozsierdziło wyburzenie działającego bez przerwy od 1938 roku kina Femina i postawienie w tym miejscu sklepu dyskontowego. Padały słuszne argumenty, podnoszone między innymi przez redaktorów „Gazety Wyborczej", że trzeba było chodzić do kina, a nie teraz rozpaczać, że się nie chodziło.