Witold Daniłowicz: Reformujmy łowiectwo, ale jak? - replika

Moi polemiści postulują reformę modelu łowiectwa w sposób, który uwzględni aktualną wiedzę na temat dzikiej przyrody. Jest to pięknie brzmiące hasło, ale co właściwie z niego wynika w sensie praktycznych zmian w modelu polskiego łowiectwa?

Aktualizacja: 29.06.2020 21:27 Publikacja: 29.06.2020 19:00

Witold Daniłowicz: Reformujmy łowiectwo, ale jak? - replika

Foto: Adobe Stock

Z dużą satysfakcją przeczytałem w Rzeczpospolitej z 6 lutego polemikę grupy naukowców z moim artykułem pt. „Popierajmy łowiectwo, zanim będzie za późno", opublikowanym w tym samym dzienniku 12 grudnia ubiegłego roku. Tekst moich polemistów został przez nich zatytułowany „Reformujmy łowiectwo, zanim będzie za późno". Do zabrania głosu skłoniło ich, jak piszą, poczucie obowiązku, wymagające sprostowania tez zawartych w mojej publikacji, albowiem tworzą one „mylny obraz funkcjonowania populacji dzikich zwierząt, jak również funkcjonowania gospodarki łowieckiej w obecny kształcie". Celem mojej repliki jest ustosunkowanie się do tez zawartych w tej polemice. Przede wszystkim jednak chciałbym wyrazić ogromne zadowolenie z faktu, że moi adwersarze podjęli merytoryczną dyskusję, a nie ograniczyli się do apriorycznej krytyki łowiectwa, z którą najczęściej spotykamy dzisiaj w mediach. Układ tekstu odpowiada układowi argumentów moich adwersarzy.

Po pierwsze, autorzy polemiki zarzucają mi, że moje przykłady gatunków łownych, których populację rosną, mogą sprawić wrażenie, że łowiectwo nie zagraża rodzimym gatunkom, a jedynie obniża ich zbyt wysokie liczebności. Wskazują tu na niektóre gatunki ptaków łownych, których populacje maleją, a na które myśliwi nadal polują. Nie polemizuję z tym argumentem, zwracam jednak uwagę, że jest to polemika z tezą, której nie postawiłem. Nigdy nie twierdziłem, że każdy gatunek łowny wymaga redukcji przez myśliwych, z powodu nadmiernego wzrostu jego liczebności. Jeżeli naukowcy dochodzą do wniosku, że liczebność jakiegoś gatunku jest zagrożona, to powinni wnioskować do Ministra Środowiska o usunięcie go z listy zwierząt łownych. Decyzja w tej sprawie należy do Ministra, a nie do myśliwych– myśliwi nie stanowią prawa, mogą jedynie działać w ramach przez nie ustanowionych.

Nie zmienia to faktu, że sami myśliwi często powstrzymują się od polowań na niektóre gatunki zwierząt, mimo, iż polowania na nie są dozwolone. Przykładem są tu zające i kuropatwy, który to przykład podają również moi adwersarze pisząc nieuczciwie, że myśliwi zauważają spadek ich liczebności, „a mimo to nadal strzelają do tych zwierząt, corocznie zabijając ich tysiące". Problem spadku liczebności zwierzyny drobnej jest przedmiotem wielkiej troski polskich myśliwych, którzy podejmują ogromne starania, własnym kosztem, dla odbudowy populacji tych zwierząt, np. przez liczne programy reintrodukcji. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat praktycznie nie było polowań na te dwa gatunki. Dopiero ostatnio zaczęto obserwować wzrost liczebności ich populacji w niektórych częściach kraju i tylko tam wznowiono, w ograniczonym zakresie, polowania. Nigdy też nie twierdziłem, co przypisują mi autorzy polemiki, że za wzrost liczebności ssaków kopytnych odpowiada zmniejszenie pozyskania łowieckiego. Postawiłem wręcz odwrotną tezę, że konsekwencją wzrostu liczebności tych zwierząt musi być wzrost pozyskania, aby utrzymać szkody wyrządzane przez nie na poziomie akceptowanym społecznie i gospodarczo.

Po drugie polemiści zarzucają mi, że sugeruję w swojej publikacji, że myśliwi polują tylko na te gatunki, które powodują szkody w gospodarce rolnej i leśnej, co ma udowadniać zasadność i pożyteczność łowiectwa. I znów mamy do czynienia z polemizowaniem z tezą, której nie postawiłem. Celem mojej publikacji było wykazanie, że tam gdzie mamy do czynienia ze skokowym wzrostem szkód wyrządzanych przez zwierzynę, łowiectwo jest jedynym praktycznym i sensownym rozwiązaniem dla ich ograniczenia. Nie stawiam natomiast tezy, że jedynym czy nawet głównym, celem łowiectwa jest redukcja szkód łowieckich. Słonka czy jarząbek, jak słusznie piszą moi adwersarze, nie powodują żadnych szkód gospodarczych, a mimo to na nie polujemy. Miedzy innymi, dlatego, że ich mięso jest bardzo smaczne. Dopóki ich populacje nie są zagrożone, nie widzę powodu, aby tych polowań należało zaniechać.

Po trzecie, autorzy polemiki zarzucają mi całkowite pominięcie kwestii dokarmiania zwierzyny, zwłaszcza dzików, jakoby „ochoczo wykonywanego i propagowanego przez myśliwych", które przyczyna się wzrostu populacji i prowadzi do innych negatywnych zjawisk. Zupełnie zgadzam się z negatywną oceną dokarmiania. Moi adwersarze zapominają jednak, że do niedawna myśliwi byli zobowiązani do dokarmiania zwierzyny przez ustawę - „zwłaszcza w okresach występowania żeru naturalnego oraz wówczas, gdy w sposób istotny może to wpłynąć na zmniejszeni szkód". Przepis ten został zmieniony dopiero w 2018 r. i obowiązek został zamieniony na możliwość dokarmiania, pod warunkiem, ze nie powoduje to zagrożenia epizootycznego. Powód, dla którego ustawodawca nie zdecydował się na całkowity zakaz dokarmiania jest zapewne związany z jego drugą funkcją, a mianowicie ograniczaniem szkód w gospodarce rolnej. Zwierzyna, która ma podany żer na karmowisku, nie szuka go na uprawie.

Po czwarte, moi adwersarze zarzucają myśliwym hipokryzję polegającą na tym, że z jednej strony z niepokojem zauważają wzrost populacji saren, jeleni i dzików, a jednocześnie podejmują próby przywrócenia odstrzału wilka, który w naturalny sposób obniża liczebność ssaków kopytnych. Nie ukrywam, że mam duży problem, ze zrozumieniem tego argumentu. Przede wszystkim trudno mi uwierzyć, naukowcy mają dowody, że wzrost liczebności populacji wilka jest rozwiązaniem dla problemu gwałtownie rosnących populacji jelenia, sarny i dzika. A co ze skutkami ubocznymi dalszego wzrostu populacji wilka? Przecież drapieżnik ten nie żywi się tylko dzikimi mieszkańcami lasu, ale coraz częściej sięga po zwierzęta hodowlane – hodowcy owiec i bydła mają tu coś do powiedzenia. Nie mówiąc już o coraz częstszych przypadkach zabijania przez wilki psów domowych. Duże zaniepokojenie, także w kręgach sprzeciwiających się jakiejkolwiek interwencji w wilcze populacje, budzi zjawisko zmniejszania dystansu między tym drapieżnikiem a człowiekiem, np. w Rumunii wilki pojawiają się już w miastach. Może to doprowadzić do przypadków agresji w stosunku do człowieka, czego niewątpliwie nikt nie chce. Krytykując myśliwych, którzy chcą przywrócić polowania na te drapieżniki, autorzy polemiki nie raczą też zauważać, że również w środowisku naukowców zajmujących się biologią wilka istnieją głębokie podziały w odniesieniu do zasadności kontroli liczebności tych zwierząt.

Po piąte, autorzy polemiki zarzucają mi tworzenie błędnego wrażenia rzetelnej i precyzyjnej wiedzy odnośnie stanów i trendów populacyjnych zwierząt łownych, podczas gdy w rzeczywistości myśliwi nie znają ani liczebności, ani zmian liczebności gatunków, na które polują. Jestem nawet skłonny zgodzić się z tą tezą, chociaż nie bardzo rozumiem, dlaczego robi się myśliwym z tego zarzut, skoro dotychczas nie udało się opracować wiarygodnych metod określania liczebności populacji dzikich zwierząt. Warto jednak podkreślić, że nie tylko myśliwi nie mają tu w pełni rzetelnych danych, ale nikt inny, w tym także naukowcy, takich danych także nie mają. Przykład praktyczny. Profesorowie korygują podane przeze mnie dane, co do liczebności populacji dzika w Polsce wskazując, że według GUS wynosi ona jedynie 90,000 tys. sztuk. Jak to jednak możliwe, skoro roczne pozyskanie dzika w 2019 r. wyniosło 266,000 sztuk?

Po szóste, moi antagoniści zarzucają mi, że swoim artykułem staram się przekonać czytelników, ze dzikich zwierząt jest „za dużo" podczas gdy rzeczywistość jest zupełnie inna. Ich zdaniem na świecie za dużo mamy zwierząt hodowlanych, i to liczbę tych zwierząt należałoby zmniejszyć, albowiem przyczyniają się one do degradacji naszego środowiska. Dzikie gatunki powinniśmy natomiast zostawić w spokoju i pozwolić im na swobodny rozwój. Jest to niewątpliwie bardzo ciekawa teza, aczkolwiek jej stawianie w polemice na temat łowiectwa jest pewnym nieporozumieniem. Naczelną zasadą, którą kierują się myśliwi, popierający zasadę zrównoważonego rozwoju, w tym także zasadę zrównoważonego łowiectwa, jest takie gospodarowanie populacjami zwierzyny, aby nie dopuścić do zagrożenia ich istnienia i zapewnić ich właściwy rozwój. Jeżeli moi adwersarze chcą odejść od tej koncepcji i dopuścić do maksymalnego wzrostu populacji dzikich zwierząt i spowodować redukcję liczby zwierząt hodowlanych to powinni wystąpić z tym postulatem do administracji rządowej, a nie do myśliwych. Najpierw powinni też odpowiedzieć na parę pytań wstępnych. Kto będzie płacił za szkody wyrządzane przez tę zwiększoną populację w gospodarce rolnej i leśnej przez nieograniczane liczebnie dzikie zwierzęta? Czy społeczeństwo będzie skłonne płacić więcej za spożywane mięso, co niewątpliwie będzie skutkiem ograniczenia hodowli? Czym zastąpić utracone miejsca pracy i dochody hodowców?

Moi polemiści postulują reformę modelu łowiectwa w sposób, który uwzględni aktualną wiedzę na temat dzikiej przyrody. Jest to pięknie brzmiące hasło, ale co właściwie z niego wynika w sensie praktycznych zmian w modelu polskiego łowiectwa? Poza rzuceniem tego ogólnikowego hasła autorzy polemiki nie zdecydowali się podzielić z czytelnikami żadnymi wskazówkami, jak ich zdaniem łowiectwo w Polsce powinno być zorganizowane i na czym wnioskowana przez nich reforma miałaby polegać. Tak się składa, że jestem znany ze swojego krytycznego stosunku do polskiego modelu organizacyjnego łowiectwa i w swoich publikacjach, zarówno naukowych jak i publicystycznych, dawałem temu wielokrotnie wyraz. Dlatego też chętnie zapoznałbym się z poglądami państwa profesorów na te kwestie.

Autorzy polemiki postulują też, aby w dyskusji na temat modelu łowiectwa miało głos całe społeczeństwo, a nie tylko myśliwi. Co do zasady, w pełni zgadzam się z tą tezą. Mam jednak nieodparte wrażenie, że pod pojęciem „całego społeczeństwa" moi adwersarze rozumieją tylko, albo przede wszystkim, przeciwników polowań, nieakceptujących zabijania zwierząt. Najwyraźniej nie widzą w tej dyskusji miejsca dla rolników, którym zwierzyna niszczy zasiewy, hodowców, których stada są atakowane przez wilki, czy wreszcie mieszkańców osiedli miejskich coraz częściej nawiedzanych przez watahy dzików.

W swoim artykule postawiłem tezę, że łowiectwo jest kluczowym czynnikiem, jeżeli chodzi o utrzymanie na akceptowalnym społecznej i gospodarczo poziomie liczebności populacji tych gatunków zwierzyny, które powodują największe szkody w gospodarce rolnej i leśnej. Autorzy polemiki nie chcą mi przyznać racji, ponieważ, jak rozumiem, uważają, że nie ma powodu, aby powstrzymywać wzrost populacji dzikich zwierząt. Tym niemniej w podsumowaniu swojego wywodu przyznają, że łowiectwo ma do odegrania „potencjalnie pomocniczą rolę w gospodarowaniu zasobami przyrodniczymi i łagodzeniu konfliktów na linii człowiek – dzikie zwierzęta". Jeżeli jednak łowiectwo ma mieć rolę „potencjalnie pomocniczą" w tym procesie, to, jaki czynnik ma tu odegrać rolę wiodącą? Odpowiedzi na to pytanie niestety autorzy polemiki nie podają. Dlatego nadal będę obstawał przy swojej tezie, że przyjmując założenie, iż liczebność populacji zwierzyny powodującej szkody w gospodarce rolnej i leśnej musi być kontrolowana, łowiectwo jest jednym kosztowo efektywnym sposobem wykonywania takiej kontroli.

Kilka miesięcy temu w jednym z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych na świecie, Science, ukazał się artykuł broniący polowań rekreacyjnych mających na celu pozyskanie trofeów, podpisany przez 133 naukowców z całego świata (Science, vol. 365, nr 6456, str. 874). Ich apel jest odpowiedzią na żądania rozmaitych organizacji domagających się zakazania polowań tego typu. Postulaty te są najczęściej uzasadniane potrzebami ochrony przyrody. Tymczasem, zdaniem sygnatariuszy artykułu, z których wielu jest przeciwnikami łowiectwa trofealnego z powodów etycznych, są mocne naukowe dowody na to, że wprowadzenie takiego zakazu miałoby negatywny wpływ na ochronę przyrody. Przytaczają oni wniosek z raportu wiodącej światowej organizacji na rzecz ochrony środowiska International Union for Conservation of Nature, w którym stwierdza się, że odpowiednio zarządzane łowiectwo trofealne może mieć i ma pozytywny wpływ na ochronę środowiska i warunki życia społeczności lokalnych.

dr Witold Daniłowicz, J.D. (LSU), LL.M. (LSU)

Z dużą satysfakcją przeczytałem w Rzeczpospolitej z 6 lutego polemikę grupy naukowców z moim artykułem pt. „Popierajmy łowiectwo, zanim będzie za późno", opublikowanym w tym samym dzienniku 12 grudnia ubiegłego roku. Tekst moich polemistów został przez nich zatytułowany „Reformujmy łowiectwo, zanim będzie za późno". Do zabrania głosu skłoniło ich, jak piszą, poczucie obowiązku, wymagające sprostowania tez zawartych w mojej publikacji, albowiem tworzą one „mylny obraz funkcjonowania populacji dzikich zwierząt, jak również funkcjonowania gospodarki łowieckiej w obecny kształcie". Celem mojej repliki jest ustosunkowanie się do tez zawartych w tej polemice. Przede wszystkim jednak chciałbym wyrazić ogromne zadowolenie z faktu, że moi adwersarze podjęli merytoryczną dyskusję, a nie ograniczyli się do apriorycznej krytyki łowiectwa, z którą najczęściej spotykamy dzisiaj w mediach. Układ tekstu odpowiada układowi argumentów moich adwersarzy.

Pozostało 93% artykułu
Opinie Prawne
Katarzyna Salwa: W Polsce sąd w roli social service
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Morał z procesu o zabójstwo generała Papały
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ministerstwo Efektywności Rządu. Jak poradzi sobie Elon Musk?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Państwo zdemontuje się samo
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Powrotu do kompromisu aborcyjnego nie będzie