Z dużą satysfakcją przeczytałem w Rzeczpospolitej z 6 lutego polemikę grupy naukowców z moim artykułem pt. „Popierajmy łowiectwo, zanim będzie za późno", opublikowanym w tym samym dzienniku 12 grudnia ubiegłego roku. Tekst moich polemistów został przez nich zatytułowany „Reformujmy łowiectwo, zanim będzie za późno". Do zabrania głosu skłoniło ich, jak piszą, poczucie obowiązku, wymagające sprostowania tez zawartych w mojej publikacji, albowiem tworzą one „mylny obraz funkcjonowania populacji dzikich zwierząt, jak również funkcjonowania gospodarki łowieckiej w obecny kształcie". Celem mojej repliki jest ustosunkowanie się do tez zawartych w tej polemice. Przede wszystkim jednak chciałbym wyrazić ogromne zadowolenie z faktu, że moi adwersarze podjęli merytoryczną dyskusję, a nie ograniczyli się do apriorycznej krytyki łowiectwa, z którą najczęściej spotykamy dzisiaj w mediach. Układ tekstu odpowiada układowi argumentów moich adwersarzy.
Po pierwsze, autorzy polemiki zarzucają mi, że moje przykłady gatunków łownych, których populację rosną, mogą sprawić wrażenie, że łowiectwo nie zagraża rodzimym gatunkom, a jedynie obniża ich zbyt wysokie liczebności. Wskazują tu na niektóre gatunki ptaków łownych, których populacje maleją, a na które myśliwi nadal polują. Nie polemizuję z tym argumentem, zwracam jednak uwagę, że jest to polemika z tezą, której nie postawiłem. Nigdy nie twierdziłem, że każdy gatunek łowny wymaga redukcji przez myśliwych, z powodu nadmiernego wzrostu jego liczebności. Jeżeli naukowcy dochodzą do wniosku, że liczebność jakiegoś gatunku jest zagrożona, to powinni wnioskować do Ministra Środowiska o usunięcie go z listy zwierząt łownych. Decyzja w tej sprawie należy do Ministra, a nie do myśliwych– myśliwi nie stanowią prawa, mogą jedynie działać w ramach przez nie ustanowionych.
Nie zmienia to faktu, że sami myśliwi często powstrzymują się od polowań na niektóre gatunki zwierząt, mimo, iż polowania na nie są dozwolone. Przykładem są tu zające i kuropatwy, który to przykład podają również moi adwersarze pisząc nieuczciwie, że myśliwi zauważają spadek ich liczebności, „a mimo to nadal strzelają do tych zwierząt, corocznie zabijając ich tysiące". Problem spadku liczebności zwierzyny drobnej jest przedmiotem wielkiej troski polskich myśliwych, którzy podejmują ogromne starania, własnym kosztem, dla odbudowy populacji tych zwierząt, np. przez liczne programy reintrodukcji. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat praktycznie nie było polowań na te dwa gatunki. Dopiero ostatnio zaczęto obserwować wzrost liczebności ich populacji w niektórych częściach kraju i tylko tam wznowiono, w ograniczonym zakresie, polowania. Nigdy też nie twierdziłem, co przypisują mi autorzy polemiki, że za wzrost liczebności ssaków kopytnych odpowiada zmniejszenie pozyskania łowieckiego. Postawiłem wręcz odwrotną tezę, że konsekwencją wzrostu liczebności tych zwierząt musi być wzrost pozyskania, aby utrzymać szkody wyrządzane przez nie na poziomie akceptowanym społecznie i gospodarczo.
Po drugie polemiści zarzucają mi, że sugeruję w swojej publikacji, że myśliwi polują tylko na te gatunki, które powodują szkody w gospodarce rolnej i leśnej, co ma udowadniać zasadność i pożyteczność łowiectwa. I znów mamy do czynienia z polemizowaniem z tezą, której nie postawiłem. Celem mojej publikacji było wykazanie, że tam gdzie mamy do czynienia ze skokowym wzrostem szkód wyrządzanych przez zwierzynę, łowiectwo jest jedynym praktycznym i sensownym rozwiązaniem dla ich ograniczenia. Nie stawiam natomiast tezy, że jedynym czy nawet głównym, celem łowiectwa jest redukcja szkód łowieckich. Słonka czy jarząbek, jak słusznie piszą moi adwersarze, nie powodują żadnych szkód gospodarczych, a mimo to na nie polujemy. Miedzy innymi, dlatego, że ich mięso jest bardzo smaczne. Dopóki ich populacje nie są zagrożone, nie widzę powodu, aby tych polowań należało zaniechać.
Po trzecie, autorzy polemiki zarzucają mi całkowite pominięcie kwestii dokarmiania zwierzyny, zwłaszcza dzików, jakoby „ochoczo wykonywanego i propagowanego przez myśliwych", które przyczyna się wzrostu populacji i prowadzi do innych negatywnych zjawisk. Zupełnie zgadzam się z negatywną oceną dokarmiania. Moi adwersarze zapominają jednak, że do niedawna myśliwi byli zobowiązani do dokarmiania zwierzyny przez ustawę - „zwłaszcza w okresach występowania żeru naturalnego oraz wówczas, gdy w sposób istotny może to wpłynąć na zmniejszeni szkód". Przepis ten został zmieniony dopiero w 2018 r. i obowiązek został zamieniony na możliwość dokarmiania, pod warunkiem, ze nie powoduje to zagrożenia epizootycznego. Powód, dla którego ustawodawca nie zdecydował się na całkowity zakaz dokarmiania jest zapewne związany z jego drugą funkcją, a mianowicie ograniczaniem szkód w gospodarce rolnej. Zwierzyna, która ma podany żer na karmowisku, nie szuka go na uprawie.