Odchodzący prezydenci Wrocławia i Warszawy zdecydowali się na zakaz. To poważne wkroczenie w konstytucyjną wolność zgromadzeń i manifestowania poglądów, ale nie da się uznać, że następuje bez przyczyny. W obu wypadkach na decyzji zaważyły pożałowania godne doświadczenia z poprzednich edycji imprez: we Wrocławiu palono kukłę Żyda (a sąd skazał sprawcę), w Warszawie manifestacje też były burzliwe, palono race, wybuchały petardy, hasła i emblematy akceptowane przez organizatorów Marszu Niepodległości sprawiały, że interesowały się nimi organy ścigania – ostatnio niestety niezbyt skuteczne.
W roku stulecia odzyskania niepodległości takie zdarzenia nie przysparzałyby narodowej dumy, tej prawdziwej, której tak bardzo nam potrzeba.
Praktyczny wymiar zakazu jest taki, że – o ile utrzyma się w sądzie, bo z pewnością organizatorzy się odwołają – każdy potencjalny uczestnik marszu będzie wiedział, że bierze udział w nielegalnej imprezie. Ale nie łudźmy się. Wydana decyzja nie zapobiegnie niekontrolowanym ekscesom w mieście.
Opcja druga była taka: gdy tylko na marszu dojdzie do naruszeń prawa – rozwiązać zgromadzenie. Gotów byłbym się zakładać, że do takich zdarzeń by doszło na Marszu Niepodległości – i rozruchy w świąteczny dzień gotowe.
Ale pamiętajmy, że stąpamy po cienkim lodzie. Marsz Niepodległości to zgromadzenie cykliczne, na które niejako In blanco jest zgoda – i może ją uchylić wojewoda. Takiej decyzji nie należy się raczej spodziewać.