Stępiński: Adwokacka wojna na pagórku

Bój, który rok temu rozgorzał w stołecznej palestrze, jest równie bezsensowny, jak jego przyczyny. Stojący w kolejce po władzę to populiści – pisze adwokat Krzysztof Stępiński.

Publikacja: 10.10.2014 08:30

Wojna to na ogół rzecz poważna, choć potrafi wybuchnąć z byle powodu. Starożytni Grecy (ok. 1185 p.n.e.) wojowali o odzyskanie żony jednego z nich. Już po dziesięciu latach udało się odbić ruszoną zębem czasu małżonkę. Rogacz przyjął przeprosiny, choć wszczął wojnę zaślepiony zazdrością. Wyszło na to, że wojna sensu nie miała. Wojna futbolowa między Hondurasem i Salwadorem (1969) zaczęła się – jak sama nazwa wskazuje – od meczu piłkarskiego. Wygasła po kilku dniach, przynosząc dwa tysiące ofiar. Sensu nie miała także wyprawa Napoleona na Moskwę (1812 r.), która nie mogła zakończyć się sukcesem. Ale dzięki innym zwycięstwom Napoleona w licznych mało sensownych bitwach mamy Łuk Triumfalny, kilka marszałkowskich bulwarów i Avenue de la Grande Armée, bez których Paryż nie byłby taki piękny.

My mieliśmy wojnę na górze (w 1990 r.). Jej skutki odczuwamy do dzisiaj. Jeśli po czerwcu 1989 roku coś nam się nie udało, na pierwszym miejscu stawiam działanie wirusa braku wyobraźni i przyzwoitości, który sprawił, że ówczesny prezydent podjął wiele bezsensownych decyzji. Brak pozytywnego politycznie skutku tej wojny jest porównywalny z niesmakiem wywołanym stylem jej prowadzenia. Ale kto dziś pamięta bon mot „stłucz pan termometr, nie będziesz miał pan gorączki". Przewidywalność i przyzwoitość przegrały.

Powtórka z rozrywki

Obecnie, choć tylko w lokalnym adwokackim wymiarze, zapowiada się powtórka z rozrywki, tyle że na pagórku. 11 i 12 października br. odbędzie się nadzwyczajne zgromadzenie Izby Adwokackiej w Warszawie. Wojna na górze, która rok temu rozgorzała w stołecznej palestrze, jest równie bezsensowna, jak jej przyczyny. One tak bardzo ośmieszają wyzwolicieli pociągających za sznurki, że ich publiczne omawianie w gronie innym niż uprawnieni do wzięcia udziału w zgromadzeniu może jedynie zaszkodzić adwokaturze. Nie tylko warszawskiej. Nie uchylając nawet rąbka tajemnicy powiem, że adwokaci walczący o władzę w warszawskiej palestrze kierują się urażonymi ambicjami. Przypominają koguty, które bardziej interesuje walka o względy kur niż próba uniknięcia spotkania z włoszczyzną, której nie może zabraknąć w rosole.

Tym, którzy znają adwokaturę gorzej niż ja, a jest ich niestety bardzo wielu, przypominam, że adwokatura – ta, która wyrosła z tradycji, a nie z otwarcia zawodu – nigdy nie urządzała krucjat. Jak wewnątrz korporacji zaczynało iskrzyć, adwokaci siadali i rozmawiali. Spierali się w swoim gronie. W ostateczności zwoływali nadzwyczajne krajowe zjazdy. Na ogół kończyło się osiągnięciem konsensusu. Nie przypominam sobie, by jakikolwiek adwokat, zwłaszcza taki, który niewiele osiągnął i nie jest autorytetem – chyba że dla najbliższych – prał brudy na mieście. Czyli w mediach. A zwłaszcza – dla chwilowej potrzeby zaistnienia – podważał istotę zawodu adwokata.

Atmosfera wojenna kompletnie nie pasuje do tradycyjnej adwokatury, tej, której etos się sprawdził. Ta ceni spokój i dystans, bez którego erystyka – sztuka prowadzenia sporów – traci urok, a później sens. Na adwokackiej ambicyjnej wojnie o wykazanie, że sprawiedliwość musi być po mojej stronie, nie ma miejsca na anegdotę i ciętą ripostę, bo choć adwokatów przybywa, nie rośnie liczba tych naprawdę rozpoznawalnych. Takich, którzy latami tworzyli jej pozytywny wizerunek. Autorytety odchodzą, a ilość nie chce przerodzić się w jakość. Choć skłamałbym, gdybym powiedział, że światełka w tunelu nie widzę. Młodym kibicuję i cierpliwie czekam. Niestety, w środowisku robi się nerwowo, bo adwokatów jest coraz więcej, a klientów nie przybywa. To sprzyja populistom.

Nie wystarczy podpisać listy

Chcę, by adwokatura się zmieniała. Ale na lepszą. Na razie zmienia się głównie dlatego, że z upływem czasu staje się coraz młodsza. To, że adwokatura młodnieje, jest szansą, ale i zagrożeniem. Jestem za tym, by do władz izby warszawskiej, która powinna nadawać ton całej adwokaturze, byli wybierani młodzi adwokaci. Ale źle by się stało, gdyby przewagę w radzie zdobyli ci, którzy uważają, że za sam fakt wpisu na listę wszystko im się należy. Wpis to nie ruchome schody jadące w górę, do kariery. Jeśli wojna jest prawdziwym narzędziem polityki, zastanawiam się, czy adwokaci, którzy pod populistycznymi hasłami ruszają na bój o władzę w izbie warszawskiej, mają jakąkolwiek wizję adwokatury na najbliższych kilkanaście lub więcej lat. Poza obniżeniem składek, likwidacją diet i odwołaniem urzędującej rady. Co zrozumieli z Clausewitza – zakładając, że go przeczytali? Bo sądząc z poziomu niektórych wystąpień na ostatnich zgromadzeniach, o radach Schopenhauera, mistrza erystyki, nie słyszeli. Człowiek uczy się mówić bardzo wcześnie, milczeć – bardzo późno. Nie wszyscy adwokaci stojący w kolejce po władzę w izbie rozumieją tę prostą prawdę.

Jak znam życie, w zgromadzeniu weźmie udział znikoma liczba adwokatów. W niektórych odezwie się homo sovieticus. Ci przyjdą, a następnie wyjdą po podpisaniu listy. W rezultacie w wyborach wezmą udział zdyscyplinowani wyzwoliciele, którzy – korzystając z praw demokracji – wytną i wybiorą. Ich prawo. Ale moim obowiązkiem jest zapytać, czy ci, którzy przebierają nogami w kolejce do władzy, ci, którzy wymyślili sobie, że odwołanie urzędującej rady adwokackiej niemal na początku trzyletniej kadencji jest ich korporacyjnym obowiązkiem, mają wystarczającą pozycję w prawie siedmiotysięcznej zbiorowości, by ktokolwiek z ich ważnych potencjalnych rozmówców (czyli prezesów lokalnych sądów i szefów lokalnych prokuratur) traktował ich poważnie? Łatwo jest larum grać, pisać rzeczy niemądre, niestety, chętnie publikowane przez media, lub anonimowo wypisywać w internecie plugawe pomówienia. Ale kiedy przyjdzie walczyć o poważne traktowanie warszawskiej adwokatury, trzeba mieć coś istotnego do powiedzenia. Bo sam fakt bycia dziekanem, nawet izby warszawskiej, to ciągle zbyt mało, by mieć wpływ na cokolwiek. Źle by się stało, gdyby Ubu Król został dziekanem warszawskiej adwokatury, co jest całkiem realne.

Lubię ferment. Bez niego trudno o zmiany. Ale nie przypominam sobie z historii przykładu, by zmiany wymuszone przez populistów dały trwały pozytywny efekt. Nie głosowałem na obecnego dziekana i mam do niego niemało zastrzeżeń. Ale nie widzę powodu, by nie dać jemu i jego radzie absolutorium. A członkowie ORA, zwłaszcza ci, którzy pracują w prezydium, nie powinni pracować za darmo. To nie misja, to praca. Wiem, bo kiedyś ją wykonywałem.

Sygnały z góry niepotrzebne

Bierna postawa NRA w sprawie diet uzasadnia obawę, że w głosowaniu nad absolutorium dla warszawskiej rady bierze udział osoba nieuprawniona. Czasem zaniechanie jest równie czytelne jak mowa ciała. Warszawskiego dziekana powinni wybierać tylko warszawscy adwokaci, którym sygnały z góry nie są potrzebne.

PS. W ORA w Warszawie spędziłem kilkanaście lat. Odszedłem sam, kiedy uznałem, że radę należy odmłodzić. Ponieważ każda lokalna rada powinna koncentrować się na lokalnych problemach, chciałbym, aby stara/nowa rada zajęła się m.in.:

- ?odzyskaniem pokojów widzeń w AŚ Warszawa-Mokotów, zamienionych na inne cele,

- ?remontem toalety w pomieszczeniach widzeń adwokackich w AŚ Warszawa-Białołęka, z której mogą korzystać wyłącznie najbardziej zdesperowane koleżanki;

- ?likwidacją dni wolnych w prokuraturach wypadających ostatniego i pierwszego roboczego dnia miesiąca, ogranicza to stronom dostęp do akt.

Mam i inne dobre pomysły, ale za darmo ich nie zdradzę.

Opinie Prawne
Michał Bieniak: Przepisy Apteka dla Aptekarza – estońskie nauki dla Polski
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Reforma SN, czyli budowa na spalonej ziemi
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Czy Adam Bodnar odsłonił już wszystkie karty w sprawie tzw. neosędziów?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd, weryfikując tzw. neosędziów, sporo ryzykuje
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Deregulacyjne pospolite ruszenie