Obecna ekipa tym różni się od niektórych poprzedników, że nie upatruje możliwości poprawy sprawności sądów w jakiejś jednej magicznej formułce. Poprzednicy obiecywali, że skomputeryzują wymiar sprawiedliwości i dzięki temu będzie o jedną trzecią krócej, że wprowadzą nagrywanie rozpraw i znów będzie o jedną trzecią krócej, że wyeliminują procedurę gospodarczą i to też przyspieszy orzekanie. A z tych obietnic nic nie zostało. My nie wierzymy w zaklęcia.
A sądzi pan, że takie przyspieszenie i usprawnienie jest w ogóle możliwe?
Gdybym nie wierzył, to nie podjąłbym się przygotowywania zmian. Trzeba popracować nad optymalną strukturą sądów z zastrzeżeniem, że nie będą likwidowane miejsca, w których sprawiedliwość jest dziś wymierzana. Nie można działać wbrew środowisku, bo skutki takich działań są opłakane.
A może należałoby zreorganizować sądownictwo? W sądach roi się od sędziów funkcyjnych, którzy zajmują się częściej pracą administracyjną niż orzeczniczą...
Sędziowie funkcyjni już od 1 stycznia dostali tzw. minimalne poziomy obciążenia orzeczniczego, co oznacza, że w zależności od funkcji mają orzekać np. w 50 proc. tego, co sędziowie niepełniący funkcji. Przy okazji pojawiły się nieporozumienia, bo niektórzy nie dostrzegli, że są to minimalne, a nie sztywne poziomy, co oznacza, że w zależności od potrzeb podziały czynności ustalane przez kolegia sądów mogą, a nawet powinny przewidywać obciążenia wyższe – na przykład jeżeli w małym sądzie przewodniczący jest jedynym sędzią w wydziale to oczywiście musi załatwiać 100 proc. spraw wpływających do wydziału, a nie np. 50.
Przyzna pan, że to trochę niesprawiedliwe. Są sądy w kraju, które miesięcznie załatwiają tyle spraw, ile inne w ciągu roku.