Mimo pozornego wyciszenia w okresie pandemii, w stosunkach amerykańsko-chińskich jest dokładnie odwrotnie: eskaluje napięcie. Do wcześniejszej wojny handlowej w ostatnich miesiącach doszła technologiczna (ZTE, Huawei, 5G, TikTok i in.), wzajemne inwestycje spadły do poziomu 10 proc. tych sprzed pandemii, a wszyscy, nawet w Polsce, odczuwamy narastający spór ideowo-propagandowy i medialny dwóch wielkich mocarstw.
Rolę rzecznika amerykańskich jastrzębi wziął na siebie sam szef dyplomacji Mike Pompeo, który w jednej z ostatnich wypowiedzi stwierdził, iż „chiński Frankenstein wymaga bardziej zdecydowanej globalnej odpowiedzi". Na co Chińczycy odpowiadają mantrą: „nie chcemy wojny, ale się jej nie boimy". I dodają od razu: „w tej wojnie nie będzie wygranych".
Chiny grają na zjednoczenie
Amerykańscy republikanie wskazali w swym programie wyborczym Chiny jako głównego wroga, a przedstawiciele administracji Donalda Trumpa nie przebierają w słowach i często wykraczają poza zwykłą retorykę. Wzmocnili działania po narzuceniu Hongkongowi 1 lipca specjalnej ustawy o bezpieczeństwie oraz prawodawstwa rodem z ChRL.
Każdy w świecie zrozumiał, że tym samym upadła kreatywna formuła „jeden kraj, dwa systemy" wymyślona przez wizjonera chińskich reform Deng Xiaopinga. Automatycznie postawiło to na porządku dziennym kwestię Tajwanu, od czasów Kisingera i Nixona newralgiczną w stosunkach USA – Chiny.
Gdy na świecie mówimy już o „zimnej wojnie 2.0", Chińczycy wciąż uważają, że u nich nie skończyła się jeszcze pierwsza zimna wojna. W regionie pozostały jej relikty: Półwysep Koreański jest podzielony, a po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej znajdują się podmioty z Chinami w nazwie.