Nasze podejście do pracy w Polsce jest naprawdę paradoksalne. Z jednej strony deklarujemy swoją wspólnotowość, upatrując ideowych korzeni współczesnej Polski w masowym ruchu „Solidarności”, ruchu zrodzonego wokół godności człowieka i godnej pracy. Z drugiej strony jednak postrzegamy pracę wyłącznie w kategoriach ekonomicznych. Mam wrażenie, że przed pandemią COVID-19 o pracy mówiło się mało. Znacznie więcej za to dyskutowaliśmy o rynku pracy. Ekonomiczny aspekt jest bardzo ważny. Nie jest on jednak jedyny, a redukowanie zjawiska pracy i jej roli wyłącznie do stosunków ekonomicznych grozi staczaniem się w kierunku przyjęcia zasady, że życie społeczne jest grą o sumie zerowej, gdzie wszyscy musimy ze sobą konkurować, a gdzie zwycięstwo jednego oznacza porażkę wielu.
Kryzys z COVID-19 rzucił światło na niedostatki takiej perspektywy. Niestety ukazał też jak w soczewce, że praca – czy to się komuś podoba, czy nie – stanowi klucz do funkcjonowania społeczeństwa. Mówiąc nieco górnolotnie, to klucz do wspólnoty, gwarantujący jej przetrwanie i rozwój. W samym centrum tej soczewki znaleźli się ludzie, którym zawdzięczamy życie i zdrowie – zawody służby publicznej z pracownikami medycznymi i socjalnymi. To oni na pierwszej linii frontu toczą dziś wojnę ze skutkami pandemii COVID-19. Celowo używam sformułowania zawody „służby publicznej”, bo jest to termin niemalże nieobecny w dyskusjach medialnych, politycznych i naszym codziennym życiu. Jeśli używamy podobnych, to zazwyczaj są nimi „funkcjonariusz publiczny” lub przewidziane Konstytucją RP (art. 17 ust. 1) zawody zaufania publicznego. Słusznie, że funkcjonariusze publiczni, a więc wykonujący pracę w obszarze władz państwa (wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej) z racji szczególnej odpowiedzialności otaczani są – choć czasami wyłącznie „umownymi” - uprawnieniami. Do kategorii tej nie należą jednak funkcje pomocnicze.
A teraz spójrzmy na ostatnie dwa miesiące funkcjonowania w epidemii, na obrazy i informacje płynące ze szpitali oraz Domów Pomocy Społecznej, gdzie doświadczenia graniczne mają miejsce 24h/dobę. Nagle praca, traktowana jeszcze wczoraj jak każda inna, a w wielu miejscach lokowana nisko w rankingu społecznego szacunku, urasta dzisiaj do rangi heroicznej służby. Mam na myśli w oczywisty sposób pielęgniarki i pielęgniarzy; lekarzy i lekarki, ratowników medycznych, pracowników socjalnych. Ale także pozostałych pracowników medycznych: salowe i salowych, pracowników technicznych i cały personel pomocniczy, będący najbliżej cierpiących i sam ryzykujący życiem własnym i swoich najbliższych. Wszyscy wiemy, że to ich choroba dopada w pierwszej kolejności. Wiemy też z badań zamieszczanych w renomowanym magazynie medycznym „Lancet”, że w walce z poprzednim wirusem SARS na początku XXI wieku, to personel pracujący w placówkach zdrowia najbardziej i w największej skali cierpiał na syndrom stresu pourazowego (PTSD). Syndrom ten na lata wyłączać może całe rodziny i środowiska z normalnego funkcjonowania, narażając je na cały łańcuch kolejnych zagrożeń psychicznych i fizycznych. Wielu z pracowników medycznych doświadczało będzie tego piętna do końca życia. Wielu umiera, zostawiając żony, mężów, dzieci. Wielu, niestety, jeszcze umrze w najbliższych miesiącach.
W większości wyczuwamy, że ci ludzie nie tylko wykonują swoją pracę, za którą należy się, regulowana wyłącznie prawem popytu i podaży, płaca. Czujemy, że to forma służby, dzięki której możemy mieć nadzieję, że jako społeczeństwo wyjdziemy z tego kryzysu. A kiedy zachorujemy, to otrzymamy pomoc. Heroizm pracowników medycznych jest dzisiaj tym bardziej wyjątkowy, że wielu nie ma przecież żadnych formalnych podstaw do większego zaangażowania niż zapisano w umowie – nierzadko umowie zleceniu, jednoosobowej działalności gospodarczej, pracy w szpitalu, ale podległości wobec pośrednika pracy. Dzisiaj bijemy im wszystkim należne brawa. Ale jutro lub pojutrze, oni i ich bliscy zostaną sami z bagażem, jaki zostawi im COVID-19.
Dlatego to ciężkie dla wszystkich doświadczenie kryzysu, stawiającego na głowie nasze dotychczasowe priorytety, należy ze wszystkich sił przekuć w zalążek powrotu do tego, co stanowi istotę trwania wspólnoty – elementarnej solidarności. Dziś już nie wystarczy tylko bić brawa na balkonie. Musimy utworzyć program wzorowany na systemowych rozwiązaniach stosowanych, np. wobec weteranów wojennych. Sytuacja, jakiej doświadczamy jest wojną - nie tylko metaforycznie – na śmierć i życie. Wszystkim pełniącym służbę w pierwszej linii „frontu” należy zapewnić pomoc – darmowe przejazdy środkami transportu publicznego, zniżki do instytucji kultury, nauki, sportu, rekreacji i wiele innych, stypendia dla osieroconych dzieci umożliwiające naukę i będące spłatą długu, jaki zaciągnęliśmy. To tylko niektóre pomysły. Jest ich więcej. Taki system stworzony może być tylko przez instytucje państwa jako dowód konstruktywnej pamięci wobec najdzielniejszych. Może być i powinien być współtworzony i rozwijany przez samorządy, firmy, ludzi dobrej woli. „My, Solidarni” jest taką właśnie inicjatywą.