Emocjonalne i wycinkowe wypowiedzi na temat gospodarki nie sprzyjają chłodnej całościowej ocenie zagrożeń i szans u progu zaczynającej się kadencji władz ustawodawczych i wykonawczych. A taki bilans właśnie teraz wydaje się konieczny zarówno w pracach ekspertów, jak i w debacie publicznej.
Punkt wyjścia
Nie ma dziś wątpliwości, że kryzys w strefie euro daleki jest od zakończenia i może realnie zagrozić gospodarce światowej (czego tak wyraźnie obawiają się Amerykanie). Rodzi się więc pytanie: w jakiej mierze ten kryzys nas dotknie? Z całą pewnością nie uda się uniknąć zmian kursowych, które podniosą wysokość i koszty obsługi zadłużenia.
Trzeba się też liczyć z pewnym spadkiem popytu wewnętrznego spowodowanego zakończeniem realizacji wielkich projektów infrastrukturalnych współfinansowanych ze środków unijnych, nieuniknionymi cięciami budżetowymi i utrzymującym się dość wysokim bezrobociem. Nie są to jednak zagrożenia o wymiarze katastrofy. Występuje bowiem wiele specyficznie polskich czynników łagodzących siłę uderzenia i wiele specyficznie polskich zagrożeń.
Polska nie należy do strefy euro, a zatem nie jest zobowiązana do ponoszenia kosztów ratowania wspólnej waluty, co musiałoby doprowadzić do wzrostu zadłużenia i kosztów jego obsługi. System bankowy nie wymaga wsparcia ze strony państwa – jest w bardzo dobrej kondycji. Znaczna część aktywów bankowych należy jednak do banków zagranicznych, które narażone są na skutki ogólnoświatowego kryzysu. Jest to niewątpliwie źródło zagrożeń.
Równocześnie umiarkowana deprecjacja waluty krajowej może zwiększyć atrakcyjność polskiego eksportu i ograniczyć „nadmiarowy" import. Na rynkach europejskich, które mają dla nas zasadnicze znaczenie, można z pewną nadzieją oczekiwać swoistego efektu substytucji, który polegałby na tym, że poszukujące oszczędności firmy europejskie będą zastępowały droższe zakupy zaopatrzeniowe tańszym importem z Polski, oczywiście pod warunkiem zbliżonych parametrów jakościowych.