Gruzja zaskoczyła świat i samą siebie. Nie dość, że Micheil Saakaszwili przegrał wybory, nie dość, że podczas wyborów nie odnotowano ewidentnych fałszerstw, nie wybuchły zamieszki, nie postawiono barykad, to jeszcze przegrany prezydent przekazuje pokojowo władzę zwycięskiemu miliarderowi.
Przyszły premier Bidzina Iwaniszwili powołuje do rządu prozachodnio nastawionych szefów MSZ i MSW - Maja Pandżikidze i Irakli Alasania, byłych współpracowników Saakaszwilego, a na przewodniczącego parlamentu wskazuje gorącego zwolennika wejścia Gruzji do UE i NATO, byłego uczestnika rewolucji róż, szefa Partii Republikańskiej Dawida Usupaszwilego.
Być może to tylko zasłona dymna związanego niegdyś z Rosją miliardera, ale wydaje się, że musi on działać w taki właśnie sposób. Wyborcy, choć odrzucili Saakaszwilego, nie chcą wcale wpaść w ramiona Kremla. Oni marzą o Europie, zachodnim dobrobycie, ale też o zachodniej demokracji. To Saakaszwili rozkochał ich w Zachodzie.
Pytanie zatem brzmi, jak przy olbrzymich (uzasadnionych) wątpliwościach wobec Bidziny Iwaniszwilego powinien zachować się Zachód, w tym Polska.
Misza - zamordysta i demokrata
Jeszcze miesiąc temu nikt nie uwierzyłby, że Micheil Saakaszwili może przegrać wybory. Miał poparcie dużej części Zachodu. Miał też wizerunek może trochę szalonego, ale dynamicznego modernizatora i skutecznego przywódcy. Jeszcze w niedzielę, dzień przed wyborami, jego najbliżsi współpracownicy zapewniali w prywatnych rozmowach, że ich ugrupowanie ma co najmniej 10 procent przewagi. Kilka dni przed wyborami przekonywali, że ta przewaga wynosi nawet około 20 procent. Rządzący uruchomili ogromną machinę, by wygrać wybory, a mimo to ponieśli porażkę.