Jeszcze miesiąc temu mało kto w Polsce wiedział o istnieniu tęczy na placu Zbawiciela i jej autorki Julity Wójcik, symulującego seks z krzyżem artysty Jacka Markiewicza czy reżysera Jana Klaty (a może nawet w ogóle Narodowego Starego Teatru w Krakowie). Dziś działalność tych współczesnych twórców stała się tematem debaty. Co w zasadzie wszystkich powinno cieszyć, bo dla tożsamości społeczeństw nie ma nic ważniejszego niż kultura.
Oczywiście, trudno się radować z tego, że ktoś niszczy instalacje (tęcza) czy zrywa przedstawienia („Do Damaszku" Klaty). Ale już demonstrowanie pod galerią (jak w przypadku Centrum Sztuki Współczesnej) czy nawet wygłaszanie opinii na sali teatralnej w Krakowie wydają się uprawnionymi formami krytyki. W końcu to my wszyscy jesteśmy sponsorami tych współczesnych artystów, bo dzieła, o których mowa, powstają za pieniądze publiczne bądź prezentowane są w miejscach utrzymywanych przez podatników.
Reżyser wytropił wątki antysemickie w sztuce Zygmunta Krasińskiego. Chciał zrobić spektakl o polskim antysemityzmie. Z klasycznego tekstu zostałyby strzępki
Wszystkiemu winna prawica
Powiedzmy sobie zresztą szczerze, żaden prywatny inwestor nie będzie finansował spektakli Jana Klaty czy instalacji Jacka Markiewicza. Wystarczy przejść się do któregokolwiek z prywatnych teatrów, by się przekonać, co tam się gra. O eksperymentach w rodzaju tych, na jakie pozwala sobie dyrektor Starego Teatru w Krakowie, nie ma tam mowy. Ani o wystawianiu Strindberga. Na prywatnych scenach, utrzymywanych z pieniędzy zostawionych przez widzów w kasach, wystawia się przede wszystkim komedie. Ewentualnie dalekie od poetyki Klaty, współczesne sztuki obyczajowe, które dają gwiazdom szansę aktorskiego popisu.
Podobnie jest w przypadku komercyjnych galerii, gdzie nikt nie pokazuje dziwactw w stylu instalacji wideo, a już tym bardziej takich, z powodu których ktoś może się poczuć obrażony. Marszandzi eksponują to, co może znaleźć nabywców, czyli najczęściej pejzaże i portrety. Krótko mówiąc, ci, którzy są zmuszeni na sztuce zarabiać, dają publiczności to, czego ona naprawdę chce. A większość ludzi, jeśli pragnie mieć w domu dzieło sztuki, to takie, które można by nazwać pięknym. Do teatru zaś chodzi się rozerwać, a nie męczyć czymś, czego nie rozumie. Można to nazwać gustem mieszczańskim albo nawet filisterskim, jak ktoś woli, ale nie ma specjalnych wątpliwości, że takie właśnie są powszechne upodobania.