O zbliżaniu się wyborów sejmikowych przypomina powracająca sprawa nieważnych głosów, upubliczniona przed czterema laty. Głosów, które – według co bardziej rozgorączkowanych polityków i publicystów – miałyby być dowodem na masowe oszustwa wyborcze. Prawie 2 miliony nieważnych głosów muszą robić wrażenie. Dla demokracji to katastrofa. Rzecz w tym, że – jak każda katastrofa – ma ona co najmniej dwie przyczyny. Ich poszukiwanie warto rozpocząć od testowania hipotezy oszustwa.
Lekcja ?bezradności
Czy liczba nieważnych głosów zależy od tego, kto akurat jest u władzy? W skali kraju na pewno nie. Nieważne głosy towarzyszą wyborom do sejmików od samego ich powstania. W pierwszych wyborach było ich stosunkowo najmniej – 1,2 mln, lecz to i tak jest dwukrotnie więcej, niż w wyborach parlamentarnych owego czasu. Już cztery lata później liczba ta wzrosła do 1,9 mln. W 2006 r. było ich 1,7 mln. Na tym tle 1,8 mln z roku 2010 wygląda na jakąś normę, nie zaś na wyjątkową patologię. Co do sprawowania władzy, to za każdym razem wybory odbywały się pod rządami innej koalicji. Jeśli za problem odpowiadają rządzący, to w takim samym stopniu wszystkie partie – od AWS i UW przez SLD i PiS do PSL i PO.
Także jeśli sprawdzić władzę na poziomie lokalnym nie widać tu żadnego zróżnicowania. W gminach wiejskich – czy to w skali kraju, czy na Mazowszu, gdzie zjawisko jest najwyraźniejsze – procent nieważnych głosów jest taki sam, niezależnie od tego, czy u władzy jest wójt z PSL, PiS czy lokalnego komitetu. Także zmiana wyniku wyborczego PiS i PSL w porównaniu z wyborami sejmowymi nie jest w żadnym związku z procentem nieważnych głosów.
Skąd jednak problem się bierze, jeśli nie wiadomo, kto za tym stoi i komu to służy? Główną przyczyną wydaje się zjawisko, które jest całkowicie obce wielkomiejskim – szczególnie zaś warszawskim – elitom. Stosowany od ćwierćwiecza sposób wybierania posłów konsekwentnie zniechęca do angażowania się w ogólnopolską politykę mieszkańców mniejszych miejscowości.
Używają oni głosu preferencyjnego nie do wskazywania medialnych liderów, jak to czynią ich metropolitalni rodacy, lecz do zabiegania o „swoich" posłów. System im to obiecuje, pozwalając każdej z partii wstawić na listę kandydata z każdego powiatu czy nawet większej gminy. Tacy partyjni „naganiacze" przyciągają głosy sąsiadów, lecz przygniatająca część z nich nie zdobywa mandatów, przegrywając z umieszczonymi wyżej mieszkańcami miast wojewódzkich. W siedmiu parlamentarnych wyborach na przegranych kandydatów padła ponad połowa głosów oddanych w Polsce powiatowej. W Warszawie – tylko jedna siódma.