Wybory do europarlamentu były niezwykle ważne. Nie, nie dla zwykłego Kowalskiego – dla niego po 9 czerwca nie zmieniło się nic. I nie zmieniłoby się nic także w wypadku, gdyby to PiS pokonało KO, a kolejność pozostałych trzech partii była odwrotna. Lub gdyby żadna z nich nie wprowadziła swoich reprezentantów do PE. Tak jak przewidywałem w trakcie kampanii, Unią rządzić będzie nadal koalicja chadeków z socjalistami przy pomocy liberałów. Jakimkolwiek wynikiem zakończyłaby się polska elekcja, nic by się w życiu naszych rodaków nie zmieniło.
Wybory europejskie: Dla Donalda Tuska ważne było nie tylko pokonanie PiS
Dla kogo zatem niedzielne starcie było ważne? Dla Donalda Tuska. I nie chodziło tylko o pokonanie PiS. To z jego punktu widzenia miła niespodzianka, ale była ona jedynie dodatkiem do tego, co planował. W jego głowie bowiem przez cały czas tlił się pomysł wykorzystania wygranej w kraju do europejskiego pokera. Pomysł ów ułatwiły porażki partii Macrona i Scholtza.
Mało kto zauważył, że w pierwszym po ogłoszeniu wyników wywiadzie polski premier z udawaną troską pochylił się nad tymi właśnie porażkami swoich partnerów. Wyrażając żal nad słabymi wynikami ugrupowań francuskiego prezydenta i niemieckiego kanclerza, de facto nadał im ogólnounijne znaczenie. Z jego słów wynikało, że dziś to Polacy (czytaj – on sam) są gwarancją zachowania demokratycznego porządku w Europie.
Czytaj więcej
Populiści pokazali w wyborach europejskich muskuły, ale nie osiągnęli celów. Europejska polityczna agenda bardzo się nie zmieni.
To oczywiście nieprawda – w poprzedniej kadencji prounijnych polskich MEPs było 24, teraz będzie ich 27. To mniej, niż sama CDU wprowadzi do EPP. Zresztą w każdym praktycznie kraju (łącznie z Francją i Niemcami) większość wybranych europosłów ma orientację prounijną, a nie populistyczno-prawicową. Po co zatem Tusk mówi takie rzeczy?