Przed miesiącem Parlament Europejski przegłosował kluczowe akty prawne tzw. pakietu Fit for 55. Niemal dokładnie w tym samym czasie rozgorzało w Polsce oburzenie wokół państwowej dotacji dla Instytutu Demokracji Bezpośredniej, kojarzonego i związanego z Pawłem Kukizem. Wbrew pozorom te dwa wydarzenia sporo ze sobą łączy. A przynajmniej powinno.

Sposób wprowadzania tzw. zielonej rewolucji jest kwintesencją wszystkich błędów i wypaczeń unijnej merytokracji. Motywowani analizą jednoczynnikową (zmniejszenie emisji CO2) eurokraci wprowadzają być może najbardziej rewolucyjne ustawodawstwo w dziejach, oddziałujące na praktycznie każdy aspekt naszego życia. Nie istniał chyba jeszcze nigdy, przynajmniej w zachodnim świecie, pakiet legislacji tak głęboko i całościowo mający przeorać rzeczywistość. Dotknie on każdego obywatela Unii, większości z nich – z ogromnym prawdopodobieństwem – negatywnie. Jednocześnie, jak zauważył prof. Dariusz Gawin, Fit for 55 jest złamaniem podstawowej reguły demokracji liberalnej – „no taxation without representation” – nie ma opodatkowania bez reprezentacji.

Czytaj więcej

Robet Tomanek: Polityka klimatyczna UE: nie warto kopać się z koniem

Im głębsza zmiana, tym mocniejszej wymaga ona legitymizacji. Tę zaś może dać jedynie kompletnie pominięty w całym procesie implementacji „zielonej rewolucji” europejski demos. Jeżeli więc w Instytut Demokracji Bezpośredniej zaangażowani są ludzie, którym idea reprezentacji i wpływu obywateli na rzeczywistość jest rzeczywiście bliska (a nie ma powodu, by w to wątpić), to trudno wyobrazić mi sobie sprawę głośniej domagającą się tego, by zabrał w niej głos cały naród. Ponieważ tak czy inaczej to referendum i tak nastąpi.

Zmiany, które wywoła „zielona rewolucja” będą tak fundamentalne, że trudno sobie wyobrazić, by nie spowodowały one wzrostu, a być może nawet wybuchu społecznego niezadowolenia. Oczywiście, da to wówczas oświeconym eurokratom asumpt do dalszych rozważań nad triumfem populizmu i koniecznością dalszego ograniczania wpływu obywateli Unii na jej politykę. Ale to mechanizm samonapędzającego się kryzysu zaufania. Wszystkim powinno zależeć na tym, by referendum w sprawie przeprowadzenia „zielonej rewolucji” odbyło się przy urnach, nie na ulicach.