Gdy w listopadzie poprzedniego roku rakieta spadła w Przewodowie i zabiła dwie osoby, zastanawialiśmy się, czy państwo zdało egzamin. Politycy obozu władzy starali się udowodnić, że tak się stało – zebrał się sztab kryzysowy, zapowiedziano uruchomienie art. 4 traktatu waszyngtońskiego, czyli konsultacji sojuszniczych w obliczu zagrożenia, prezydent Andrzej Duda zwołał Radę Bezpieczeństwa Narodowego, odwiedził Przewodów. Byliśmy w stanie zrozumieć tłumaczenie wojska, że rakiety nie można było zestrzelić, bo spadła zaraz za granicą państwa. MSZ przekazał nawet notę protestacyjną ambasadorowi Rosji w Warszawie, chociaż niebawem okazało się, że spadła najpewniej rakieta ukraińska.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja po odnalezieniu ponad dwa tygodnie temu „obiektu wojskowego” w okolicach Zamościa koło Bydgoszczy. Politycy PiS, w tym MON, nabrali wody w usta.
Czytaj więcej
Ze wstępnych ustaleń Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych wynika, że znaleziony pod Bydgoszczą pocisk to rosyjski pocisk manewrujący Ch-55 - podaje nieoficjalnie RMF FM.
Przed szereg wystawili jedynie generała Tomasza Piotrowskiego, dowódcę operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, który w niejasny sposób starał się tłumaczyć incydent.
Stwierdził, że być może był związany ze zdarzeniem z 16 grudnia, gdy zostały użyte polskie i sojusznicze samoloty, a potem śmigłowce poszukiwawczo-ratownicze, „starając się dojść do tego, co tak de facto nasze systemy odnotowały”. – Jeżeli chodzi o wnioski, które wyciągnęliśmy, sytuacja była wówczas całkowicie pod kontrolą. Przypominam też, że wtedy, kiedy ewentualnie moglibyśmy rozpatrywać taką sytuację, była to połowa grudnia – wysoce niesprzyjające warunki atmosferyczne, które też nie do końca stwarzały możliwość zidentyfikowania i nie do końca tworzyły możliwość jasnego określenia, czy to, co widzimy, co słyszymy, co udało nam się stwierdzić, jest warunkami atmosferycznymi, czy też jakimkolwiek innym elementem – tłumaczył.