Nie było jeszcze chyba konfliktu zbrojnego toczącego się w epoce tak gruntownie przygotowanej do prowadzenia działań dezinformacyjnych. I rzecz nie tylko w nowoczesnych technologiach czy mediach społecznościowych, będących narzędziem, o którym propagandyści z przeszłości mogli co najwyżej pomarzyć. Do kłamania i bycia okłamywanym jesteśmy również świetnie przygotowani na poziomie teoretycznym.
W języku rosyjskim istnieją dwa słowa oznaczające „prawdę”. Pierwsze z nich, „istina”, oznacza prawdę pozytywną, faktyczną – taką, jaka jawi się nam przed oczami i może zostać zweryfikowana. To – powiedzielibyśmy na Zachodzie – prawda korespondencyjna, zgodność sądów, jakie wygłaszamy, z rzeczywistością, która nas otacza. „Istina” to prawda drugiej kategorii, gorszego sortu. Liczy się przede wszystkim „prawda” (ta, od której tytuł wziął najważniejszy organ propagandowy sowieckiej prasy). Oznacza nie tyle prawdomówność, ile sprawiedliwość i posłuszeństwo. Jest bardziej wzniosła, służy do wyższych celów, niż jakieś tam trywialne „mówienie, jak było”. Znajduje się nie pomiędzy faktami, lecz naszymi zdaniami o nich – ale w jakimś wyższym rejestrze, niedostępnym najczęściej dla tego, kogo zwyczajnie się okłamuje, głosząc „prawdę”.