Moje wątpliwości dotyczące programu 500+ mają naturę czysto merytoryczną. Z pasją napisana przez ministra polemika niestety niewiele w tej sprawie zmieniła.
Ciągle uważam, że główną słabością tego programu jest jego zawieszenie pomiędzy różnymi celami. Pomijając oczywistą kwestię kiełbasy wyborczej, ja ciągle nie wiem, czy 500+ jest premią za wielodzietność, czy wsparciem dla realnie potrzebujących (o tym minister pisze najpiękniej).
Jeśli tym pierwszym, to Bartosz Marczuk i inni piewcy programu musi się pogodzić z kpiącymi uśmieszkami świetnie zarabiających lekarzy, prawników, biznesmenów czy dziennikarzy, którzy bez skrępowania mówią, że 500 czy 1000 zł to dla nich fistaszki, ale... „Skoro dają, to trzeba brać. Tylko dureń nie weźmie".
Jeśli drugim, to 500 złotych dla wychowującej dwójkę dzieci pary gdzieś z obrzeży wielkich miast, której wspólny dochód wynosi około 2000 złotych, stanowi naprawdę niewiele więcej niż jałmużna (nie boję się tego słowa). To prawda, poprawia byt, ale nie rozwiązuje ważnych problemów życiowych. Nie przekłada się na miejsce w przedszkolu, lepszy standard edukacji, nie otwiera nowych możliwości.
To fundamentalna słabość tego projektu, w którego dalekosiężne wyniki prodemograficzne wciąż nie wierzę. Za to boję się, że satysfakcja rządzących z 500+ powstrzyma ich przed innymi formami pomocy dla najbiedniejszych i realnymi krokami prodemograficznymi, takimi choćby jak – wzorem Francji – uwzględnianie liczby dzieci przy naliczaniu podatku dochodowego czy łatwiejszym dostępem do opieki przedszkolnej (nowe placówki!!!!!).