Polska potrzebuje prawdziwie innowacyjnego myślenia o przyszłym ustroju. Ta potrzeba staje się oczywista, gdy uświadomimy sobie niewygodny dla obydwu stron obecnego plemienno-politycznego sporu paradoks: „technicznie" udana konstytucja z 1997 roku jest nad wyraz słabym fundamentem naszego systemu instytucjonalnego.
Konstytucja nie obroniła się jako instytucja w sensie socjologicznym, czyli jako akceptowane przez wszystkie strony reguły gry. PiS, uzyskując w 2015 r. poparcie nieco ponad 37 proc. obywateli, efektywnie te reguły rozmontował, nie napotykając na masowy opór społeczny. PiS nie tylko utrzymuje poparcie w sondażach, ale spadki tego poparcia wiążą się z potknięciami w polityce kadrowej (nagrody dla ministrów) lub zagranicznej (kampania przeciw reelekcji Donalda Tuska), a nie z działaniami w obszarze konstytucyjnym. Walkę o konstytucyjne status quo wydają się odpuszczać nawet niektórzy przedstawicie ścisłych elit III RP – dość wskazać rezygnację sędziego Andrzeja Wróbla, która przyspieszyła przejęcie przez PiS większości w Trybunale, zwołanie pierwszego posiedzenia KRS przez prezes Gersdorf, niektóre ostatnie wyroki NSA czy dobrowolne przechodzenie w stan spoczynku sędziów Sądu Najwyższego. Słabość lokalnego zakorzenienia instytucji konstytucyjnych przyznają de facto nawet obrońcy tych instytucji, gdy głównego sojusznika w ich obronie upatrują w Komisji Europejskiej.