Czytam gazety, patrzę na telewizję; dziennikarskie tuzy, uznani eksperci i przywołani do tablicy politycy zastanawiają się głośno, co uczyni Władimir Putin. Rok temu, przypomnę, przedmiotem domysłów były plany Wiktora Janukowycza. Czy ten zręczny mąż stanu, tak umiejętnie lawirujący pomiędzy Kremlem a UE, ostatecznie wybrał już Unię Eurazjatycką, czy też chowa w zanadrzu kartę, która – mimo problemów ekonomicznych Ukrainy, pozwoli mu rozwinąć związki z Europą?
Przymus, a nie wybór
Ludzie marzli wówczas na Majdanie, tegoroczna zima jest zdecydowanie cieplejsza – i nastąpiła eskalacja personalna: teraz Putin wyjaśnia, że kłopoty gospodarcze, choć wprawdzie drobne, mogą potrwać i dwa lata. Nie przeszkadza to przecież w uroczystym proklamowaniu Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej. Liczy się sukces, a nie brak Ukrainy. Wybitny przywódca Świętej Rosji, panujący na jednej szóstej powierzchni lądów Ziemi (włączając obszary utracone przejściowo), wiosną podjął fundamentalną decyzję. Przynajmniej tak usłyszałem w elektronicznym medium. Zakończył rekonstrukcję supermocarstwowości, nadszedł czas, aby spektakularnie ujawnić ją przed światem. Jednym ruchem zagarnął Krym, a teraz ma do wyboru... Point de reveries, Messieurs! Hola, hola – moje panie i panowie! Putin nie wybiera; Putin musi. Politycy, ci z prawdziwego zdarzenia, nie są demiurgami, od których rozumu i woli zależą losy narodów. Działają w wąskich korytarzach, które im nieustannie tworzą i zamykają zmienne relacje sił. Najprzeróżniejszych, o własnych mechanizmach, często ujawniających się dramatycznie, na ogół prawie niewidocznych. Jeśli przywódcy państw potrafią, choćby intuicyjnie, odczytać procesy, przebiegające przez najbliższą przyszłość, mogą uzyskać niemało – i to na ogół wystarcza, aby zapisać się w historii. Ale pod jednym warunkiem: że kierują państwami, dysponującymi dostatecznym potencjałem mocy. Najpierw parę pytań.
Czy Rosja jest supermocarstwem? Czy ZSRR był supermocarstwem? Nie cofając się zbyt daleko w przeszłość, skonkretyzujmy: w latach 70. ZSRR był supermocarstwem militarnym. Ale nie był supermocarstwem ekonomicznym, a przestawał być supermocarstwem demograficznym. Górował nad innymi obszarem, lecz w połowie była to wieczna marzłoć i piaszczyste pustynie. Aby utrzymać swą wybujałą rangę międzynarodową, skupił wysiłek na zbrojeniach - i to doprowadziło go do zguby. Czym więc był? Na pewno jednym z biegunów polityki światowej. Mowa o takiej potędze, która ma zdolność przyciągania innych.
Nie jest to zjawisko występujące zawsze. USA przyciągały gwarancjami bezpieczeństwa, zamożnością i wolnościami obywatelskimi; ZSRR przymusem militarnym i mesjanistyczną doktryną przyszłej szczęśliwości. Ale to w tamtej dekadzie załamał się system dwubiegunowy. Wyrósł trzeci: Chiny – dysponujące największym na świecie zasobem energii społecznej i zmodernizowaną teorią Marksa - ciągle atrakcyjną, przynajmniej w krajach Trzeciego Świata oraz na paryskich uniwersytetach. Symbolem przemiany geopolitycznej stał się luty 1972 r. i szanghajskie porozumienie Richarda Nixona z Mao.