Jeszcze niedawno wydawało się, że albo pieniądze dostaną naszym kosztem kraje z południa, jak Włochy i Hiszpania, co oznaczałoby przełomowe uwspólnotowienie długu, albo to wszystko okaże się jedynie ustawką Berlina i Paryża z grupą tzw. skąpców z północy. Wtedy pieniędzy nie dostałby nikt. Owszem, naobiecują, a potem taka Holandia i tak wykorzysta liberum veto. A Niemcy rozłożą ręce i powiedzą: „Przecież chcieliśmy". Ten scenariusz wydaje się coraz mniej prawdopodobny.
Wygląda na to, że Unia, wbrew rządowej propagandzie w Polsce, wciąż jest solidarna i wiele możemy na tym skorzystać. To raczej my – z przykrością trzeba to przyznać – traktujemy ją transakcyjnie jak Donald Trump. Różnica jest taka, że o ile prezydent USA nie bierze regularnie wsparcia finansowego z Brukseli, o tyle my już tak. Na co dzień flagę unijną chowamy za kotarę, ale kiedy płyną pieniądze, to na chwilę wyjmujemy. A kraje zachodu Europy, tzw. płatników netto, delikatnie mówiąc, irytuje ten polski dr Jekyll i Mr Hyde.
Teraz unijną flagę znów wyciągnęliśmy zza kotary. Premier Mateusz Morawiecki na tle unijnych gwiazdek chwalił Brukselę, jak nie on. Co prawda najwięcej pieniędzy otrzymają najbardziej dotknięte pandemią Włochy, a następnie Hiszpania i Francja, ale i dla Polski, która okazała się czwartym największym beneficjentem pomocy, przewidziano ponad 63 mld euro. Z tego ponad 37 mld euro w formie grantów, czyli darowizny.
Unia zmaga się z bezprecedensowym kryzysem zdrowotnym i gospodarczym, ale informacje o jej śmierci, parafrazując Marka Twaina, są mocno przesadzone, podobnie jak zapowiedzi śmierci strefy euro przed dekadą. Niedawno wieszczono ciężki kryzys Unii, a nawet jej rozpad za sprawą pandemii. Bezprecedensowy kryzys gospodarczy mamy, ale rozpadu nie. I z tego pierwszego też wyjdziemy jako wspólnota obronną ręką.