Europejskie giełdy (najbardziej niemiecka i hiszpańska) zyskały, euro skokowo umocniło się wobec dolara (mocne euro to zwykle dobra wiadomość dla liczących na wysokie notowania złotego), a wycena ryzyka najbardziej zagrożonych kryzysem państw strefy euro wyraźnie spadła.
Uzasadnienie jest proste: banki mają pieniądze na kupowanie kolejnych obligacji krajów eurolandu. Zażegnane jest więc niebezpieczeństwo, że aukcje, na których będą sprzedawane papiery, jakie będą służyły sfinansowaniu wykupu zapadających obligacji, będą kończyć się klapą.
To wszystko nie oznacza jednak, że kryzys w strefie euro jest zażegnany. Wręcz przeciwnie: im więcej pieniędzy pożyczonych przez banki w nadzwyczajnym trybie od EBC, tym głębsze są problemy. Codziennie widzimy, jak unijni politycy próbują kupić czas najwyraźniej licząc na to, że coś w gospodarce eurolandu zacznie się kręcić i kryzys zadłużeniowy rozejdzie się po kościach. To jednak tylko pobożne życzenia. Przez wiele lat duża część europejskich społeczeństw żyła na kredyt. Ktoś będzie musiał za to zapłacić. Byłoby pięknie, gdyby mógł to zrobić świeżo wydrukowanymi pieniędzmi EBC. Rzeczywistość okaże się bardziej bolesna – nadmierne długi tak czy inaczej trzeba będzie w pocie czoła odpracować.