Michał Matlak, Ryszard Pawlik i Paweł Wiśniewski: Polski plan na Unię

Przydałaby się poważna rozmowa o naszej obecności i celach w UE. Niestety, na razie została ona zdominowana przez XIX-wieczną retorykę rozbiorową.

Publikacja: 12.07.2024 04:30

Michał Matlak, Ryszard Pawlik i Paweł Wiśniewski: Polski plan na Unię

Foto: AdobeStock

Polska zajęła ostatnio przy unijnym stole miejsce dla dorosłych. Nasza rosnąca gospodarka, znaczenie polityczne w Europie Wschodniej, w której trwa największa wojna w Europie po roku 1945, fakt, że siły demokratyczne odsunęły od władzy populistów oraz słabsza pozycja prezydenta Macrona i kanclerza Scholza – to sprawia, że musimy wziąć na siebie większą część odpowiedzialności.

To wiąże się z przywilejami, ale i obowiązkami. Z jednej strony będziemy się zbliżać do roli płatnika netto, z drugiej – możemy mieć większy wpływ na podejmowane decyzje. A to oznacza, że musimy mieć pomysły we wszystkich kluczowych politykach unijnych: od reformy euro, dochodów własnych i przyszłego budżetu Unii, poprzez zmiany w Zielonym Ładzie, polityce energetycznej czy przemysłowej, aż po rozszerzenie i zmiany instytucjonalne. To odpowiedzialność, którą musimy podjąć, jeśli chcemy, by polska suwerenność była bezpieczna przez kolejne dziesięciolecia.

Musimy rozmawiać

Wszystko to powinny być częścią naszej debaty publicznej, której przydałaby się poważna rozmowa o naszej obecności i celach w Unii. Niestety, na razie została ona zdominowana przez XIX-wieczną retorykę rozbiorową – nie ma żadnego powodu, byśmy dalej byli zakładnikami tej niebezpiecznej fantasmagorii. Debata o naszej obecności w Unii jest przecież tak naprawdę rozmową o sposobie bycia Polski we współczesnym świecie.

W tegorocznej kampanii do europarlamentu, a potem w przyjętym niedawno przez Radę Europejską Programie Strategicznym, przewijały się słowa: „bezpieczeństwo” i „konkurencyjność”. I na tych właśnie aspektach skupi się zapewne polityka UE w kolejnych pięciu latach. Walka z ociepleniem klimatu czy pytania o zasadnicze zmiany instytucjonalne w Unii nie przestaną być centralnymi kwestiami, ale akcenty w tych dyskusjach będą rozłożone inaczej niż dotąd. Jak i gdzie sytuuje się interes Polski?

„Wyłącznie dla mamony”?

Konkurencyjność i bezpieczeństwo mogą być ze sobą bardzo mocno powiązane, także w kontekście gospodarczym. Nadchodzące pięć lat to kluczowy czas budowy tych filarów. Ważne jest więc, by Polska była aktywnym graczem na arenie międzynarodowej.

Po pierwsze, najbliższe lata to nie tylko negocjacje dotyczące najnowszego siedmioletniego budżetu Unii, ale też związanych z nim zasobów własnych. A ich nowy koszyk proponowany przez Komisję Europejską może być problematyczny z punktu widzenia Polski (30 proc. zysków z ETS, 75 proc. dochodów z mechanizmu dostosowywania cen na granicach z uwzględnieniem emisji CO2 – CBAM – i niewielka część hipotetycznej bazy zysków przedsiębiorstw w UE). Wiele krajów członkowskich nie jest przy tym skłonnych do zwiększenia składek do UE opartych na dochodzie narodowym brutto. Brak nowych środków własnych może więc spowodować ograniczenia wydatków na najkosztowniejsze polityki unijne, tj. Wspólną Politykę Rolną i politykę spójności.

Z oczywistych względów to Polska, jako jeden z największych beneficjentów, byłaby poszkodowana brakiem tych pieniędzy. Zadaniem Polski powinno być więc ukierunkowanie debaty w taki sposób, aby przyszły koszyk zasobów własnych nie obciążał nadmiernie państw z opóźnioną transformację energetyczno-klimatyczną. Dlatego może dyskusja powinna skupić się raczej na ochronie konkurencyjności unijnych przedsiębiorstw?

Coraz częściej mówi się też w brukselskich kuluarach o opodatkowaniu majątku multimiliarderów. W tym kontekście Polskę czeka walka o to, by nowe wieloletnie ramy finansowe odpowiadały na wyzwania dzisiejszego świata: bezpieczeństwo i konkurencyjność UE. Wbrew pozorom budżet opierający się na tych dwóch hasłach może być Polsce bardzo na rękę.

Nie możemy mówić o konkurencyjności Unii Europejskiej bez rozwiązania dzisiejszych problemów. Kolejne pięć lat to dalsze umacnianie unii bankowej czy obowiązkowe pogłębianie unii rynków kapitałowych w celu ułatwienia inwestycji transgranicznych. Bez udziału prywatnego kapitału trudno będzie o wystarczające finansowanie m.in. bezpieczeństwa.

Polska wciąż pozostaje poza strefą euro. Wiedząc, że nie spełniamy obecnie kryteriów konwergencji, a na drodze stoją problemy natury konstytucyjnej, warto rozważyć, czy to nie najwyższy czas rozpocząć prawdziwą, merytoryczną debatę o przyszłości euro w Polsce? Przyjęcie wspólnej waluty niewątpliwie ograniczy samodzielność w kształtowaniu polityki pieniężnej, ale z drugiej strony to kwestia naszego bezpieczeństwa, wpływu na unijną legislację czy obniżenia kosztu kapitału.

Polska nie powinna się sama skazywać na stanie poza jądrem Wspólnoty, czyli strefą euro. Najbliższe miesiące, obejmujące polską prezydencję w Radzie UE, to dobry czas na pokazanie np. polskich rozwiązań płatniczych jako unijnej przeciwwagi dla amerykańskich gigantów czy na promowanie Warszawy jako regionalnego centrum finansowego. Ponadto w Brukseli szepcze się o potencjalnym nowym funduszu, opierającym się na zasadach warunkowości, który mógłby ograniczyć rozbieżności makroekonomiczne między krajami UE. Jeśli dziś Unia zaczyna stawiać bardziej na konkurencyjność, to musimy zabiegać o to, by nie oznaczało to wspierania tylko najbogatszych.

Patrząc na priorytety Ursuli von der Leyen, można sparafrazować słowa z piosenki Republiki: sprawy gospodarcze nie są „wyłącznie dla mamony”, ale mogą służyć „wyższym celom”.

Prawdziwa konferencja o przyszłości Europy

Fakt, że Unia zdecydowała się otworzyć na ukraińskie członkostwo, ma wiele konsekwencji. Po pierwsze bezpieczeństwo: chcemy przyjąć kraj, który jest zaporą dla rosyjskiego imperializmu. Do akcesji nie dojdzie, zanim nie nastąpi stabilizacja sytuacji wojennej, ale trudno realistycznie oczekiwać, by Rosja z blisko 6 tys. głowic nuklearnych przestała być zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa, nawet jeśli przegra wojnę w Ukrainie. Dlatego mamy do czynienia z powolną przemianą Unii w gracza wojskowego.

Po rozpoczęciu inwazji UE stworzyła (a ściślej, przekształciła istniejący) instrument zwrotu pieniędzy dla krajów przekazujących broń i amunicję Ukrainie oraz kilka programów wspierania własnego przemysłu zbrojeniowego. Przed Unią jeszcze długa droga, bo skala deindustrializacji zbrojeniowej Europy była ogromna, ale przemiana wydaje się trendem w najbliższych latach nieodwracalnym. W naszym interesie jest, abyśmy go przyspieszali i pogłębiali oraz nakłaniali unijnych partnerów, by przestawili swoje gospodarki na tryb wojenny – tu Europa bardzo odbiega od Rosji i Chin.

Bez tej rewolucji NATO wydaje się mieć kiepską przyszłość. Niezależnie bowiem od tego, czy prezydentem USA będzie republikanin, czy demokrata, będą oni naciskać, by Europa hojniej finansowała własną politykę bezpieczeństwa.

Rozszerzenie UE ma też poważne konsekwencje gospodarcze. Kolejna perspektywa budżetowa będzie musiała brać pod uwagę środki przedakcesyjne dla krajów kandydujących. Kluczowe będą też dyskusje o otwarciu unijnego rynku. W przypadku rolnictwa będziemy zapewne domagali się długich okresów przejściowych, ale równie ważne jest przygotowanie polskiego sektora rolnego i przetwórczego do nowej sytuacji. Tak jak zachodnioeuropejskie rolnictwo przygotowało się przed 2004 r. do naszego członkostwa.

Jeszcze ważniejsza będzie współpraca z Ukrainą nad wzmocnieniem kluczowych sektorów jej gospodarki i poprawą mechanizmów antykorupcyjnych, bo wojna tylko pogorszyła sytuację w tym względzie. To łączy się z przygotowaniem do odbudowy Ukrainy, która jest nadzieją dla wielu polskich firm (choć Polska dopiero tu tworzy spójną strategię).

„Konferencja o przyszłości Europy” to jedna z największych porażek minionej pięciolatki, ale zmiany instytucjonalne na pewno będą się odbywać. Na razie w ramach traktatu lizbońskiego i głównie w związku z rozszerzeniem UE, które dodatkowo utrudni osiąganie jednomyślności. Z polskiego punktu widzenia kluczowe jest odejście od retoryki pseudosuwerenistycznej, która odrzuca wszelkie zmiany w sposobie głosowania w Radzie UE, na rzecz takiej, która zwiększa naszą realną siłę. Warto rozważyć powrót do nicejskiego sposobu głosowania, który równoważył wpływ większych i mniejszych krajów na decyzje Unii. Taki sposób liczenia głosów polską suwerenność i sprawczość wzmocni.

Zielony Ład nie zniknie, ale się zmieni

Przyszłość Europejskiego Zielonego Ładu to jedno z istotniejszych pytań na nową kadencję instytucji UE. Paradoks polega na tym, że krytyka EZŁ jest dużo głośniejsza niż pięć lat temu, mimo że argumentów za jego mądrą realizacją przybyło.

Po pierwsze, pandemia pokazała, jak złudne poczucie kontroli sytuacji może się zamienić w bezradność wobec zagrożenia z zewnątrz. Na koronawirusa udało się znaleźć szczepionkę, ale na globalne ocieplenie – nie. Po drugie, USA czy Chiny coraz mocniej stawiają na rozwój zielonych technologii. Albo UE też to zrobi, albo zostanie tu zdystansowana. I po trzecie, rosyjska wojna w Ukrainie i spotęgowany nią kryzys energetyczny w UE dowiodły, że zielona transformacja to sprawa klimatu, ale też naszego bezpieczeństwa, w tym energetycznego, odporności i suwerenności. To stawką odchodzenia od paliw kopalnych (nie tylko z Rosji) czy szybszego rozwoju OZE.

Nie zapominajmy, że cele Zielonego Ładu – redukcja do 2030 r. emisji CO2 o minimum 55 proc. netto wobec 1990 r. i neutralność klimatyczna UE do 2050 r. – są dziś, pierwszy raz w historii, zapisane w legislacji UE, w europejskim prawie o klimacie. I po czerwcowych wyborach europejskich nie widać większości do obniżania tych ambicji.

Dlatego zapowiedzi niektórych polityków o rewizji Zielonego Ładu należy raczej odnosić nie do tych celów, ale sposobu ich osiągania: w duchu neutralności technologicznej, z odchodzeniem od nakazów i zakazów na rzecz większych zachęt i wsparcia, wzmacniając konkurencyjność i odporność unijnej gospodarki i jej samowystarczalność (w tym surowcową).

Niektóre regulacje zostaną zapewne przejrzane, a wejście niektórych w życie – być może opóźnione. Dotyczy to zwłaszcza przepisów, które dotykają „Kowalskich”: zakazu sprzedaży w UE od 2035 r. nowych aut z silnikami spalinowymi, dyrektywy o charakterystyce energetycznej budynków czy systemu ETS2 z opłatami za spalanie paliw kopalnych m.in. przy ogrzewaniu budynków.

Polska powinna w tych pracach uczestniczyć – tak by nie być już postrzegana jako główny „hamulcowy” Zielonego Ładu. Chcąc skutecznie zabiegać np. o fundamentalne dla nas kwestie bezpieczeństwa, nie możemy ciągle negować tego, co jest istotne dla innych – polityki klimatycznej i zielonej transformacji.

Warto dobrze wykorzystać polską prezydencję w Radzie UE w 2025 r., by zdefiniować priorytety i program prac przy transformacji energetycznej Unii na nową kadencję Parlamentu Europejskiego i Komisji. Chodzi m.in. o cel redukcji emisji gazów cieplarnianych do 2040 r., ale i o finansowanie transformacji z budżetu UE po 2027 r.: o przyszłość Funduszu Sprawiedliwej Transformacji dla regionów górniczych lub dodatkowe środki na walkę ze smogiem i ubóstwem energetycznym.

Wiarygodność i sukcesy Polski we wszystkich tych negocjacjach i staraniach zależeć będą od tego, czy, co i jak będziemy robili w kraju. Jeżeli chcemy, aby naszą transformację energetyczną traktowano w UE serio, sami musimy tak ją traktować. Należy zatem jak najszybciej urealnić jej cele i harmonogram, prowadzić w tej sprawie uczciwy dialog społeczny, a pieniądze (np. z ETS) zacząć w końcu w całości przeznaczać na zieloną transformację.

Michał Matlak, Ryszard Pawlik i Paweł Wiśniewski są doradcami posłów do Parlamentu Europejskiego.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację