Potężne maszyny rolnicze w centrach Brukseli, Paryża czy Berlina, puste półki w działach z żywnością w supermarketach – to broń, po którą sięgają europejscy rolnicy. Trochę już osiągnęli; Komisja Europejska pod wpływem ich presji złagodziła wymogi dotyczące obowiązkowego ugorowania gruntów rolnych, zapowiedziała limity na ukraiński import i rozmyła na razie plany ograniczania emisji gazów cieplarnianych w produkcji rolnej. Do ofensywy przechodzą też krajowe rządy, a to obiecując dopłaty do rolniczego diesla (Niemcy), a to grożąc wetem układu o wolnym handlu z krajami Mercosur (Francja).
Wszystkie te działania to zrozumiałe gaszenie pożaru – zawsze w razie gwałtownych i paraliżujących protestów jakichś grup zawodowych rządzący trochę ustępują. Ale tym razem dochodzi perspektywa zaplanowanych na 6–9 czerwca wyborów do Parlamentu Europejskiego. W wielu dużych krajach UE, poza Polską, partie głównego nurtu mogą stracić, a zyskają populiści.
Czytaj więcej
Import z agroholdingów Ukrainy i nieskonsultowany z rolnikami Zielony Ład po raz drugi doprowadzi...
Te sondaże to dzwonek alarmowy. Widać wyraźnie, że głównym zmartwieniem obywateli UE jest drożyzna. Jej głównym przejawem są drogie mieszkania, zarówno kupno, jak i najem to efekt lat zaniedbań oraz błędnej polityki rządów i władz lokalnych, z którą w kilka miesięcy niewiele da się zrobić. Ale też droga energia to efekt wojny w Ukrainie. Wreszcie – droga żywność.
I tu pojawia się pytanie. Czy można jednocześnie zadowolić rolników i konsumentów narzekających na drożyznę? Tych drugich jest nieporównywalnie więcej, a przecież wszyscy pójdą do wyborów. Nie można więc zaoferować rolnikom korzyści, które będą skutkowały wzrostem cen żywności.