Na liście spółek nadzorowanych przez Ministerstwo Aktywów Państwowych jest 135 firm, od gigantów energetycznych, paliwowych, bankowych czy zbrojeniowych po hotele, chłodnie, centra biurowe i handlowe. A to nie wszystko, bo nie tylko MAP nadzoruje włości Skarbu Państwa.
Często są to firmy o znaczeniu infrastrukturalnym, a przecież od kosztów energii, której wytwarzaniem i dystrybucją zarządza państwowy oligopol, czy dostępu do finansowania, w którym po tzw. repolonizacji dominują państwowe banki, zależą koszty i szanse rozwoju setek tysięcy polskich firm prywatnych. Los całej gospodarki zależy od efektywności sektora państwowego, a ta od jakości nim zarządzających, którzy wyznaczani są przez sprawujących władzę. Jeśli politycy przy obsadzie stanowisk kierują się układami partyjnymi, a nie umiejętnościami kandydatów, jest źle. A jeszcze gorzej, gdy traktują pracę w zarządach i radach nadzorczych jako okazję do odkucia się i puszczają w ruch karuzelę kadrową, by jak najwięcej towarzyszy skorzystało.
Czytaj więcej:
Dokładnie tak było w minionych ośmiu latach, których najkrótszą recenzję przyniósł powyborczy wystrzał kursów państwowych spółek na GPW. Ich dominacja na parkiecie (aż osiem spółek z indeksu WIG20) obniżała ogólny poziom notowań, zniechęcając inwestorów do inwestowania, a firmy do sięgania po to istotne źródło kapitału. Przy niskich wycenach spółki były ściągane z parkietu, a w ostatnich dwóch latach nikt nowy się na nim nie pojawił.
Po zmianie władzy pojawia się więc naturalne pytanie, co zrobić z państwowymi Behemotami. Zamiana „onych” na „swoich” w zarządach i radach byłaby kompromitacją nowej władzy. Stworzenie zaś merytorycznych komitetów nominacyjnych – wybaczą Państwo – naiwnością. Nawet gdyby zaczęły działać, poszłyby w kąt po kolejnej zmianie władzy. Jedynym sensownym sposobem odebrania politykom tych zabawek jest prywatyzacja. Dlatego za takim rozwiązaniem opowiada się niemal trzy czwarte ekonomistów biorących udział w panelu „Rzeczpospolitej”.