Możemy już tylko liczyć na płynące szerokim strumieniem dopłaty bezpośrednie dla rolników – one bowiem nie są w żaden sposób uzależnione od polityki tego rządu: raz przyznane, według jednego unijnego algorytmu, są wypłacane regularnie. Mamy też jeszcze resztę płatności z unijnej perspektywy finansowej 2014–2020 – według zasady N+3 rachunki za projekty zakontraktowane w tamtym okresie można przesyłać przez trzy lata od zakończenia perspektywy budżetowej. Ale jeśli nie dojdzie do politycznej zmiany rozumianej albo jako zmiana rządu, albo zmiana polityki PiS wobec UE, to od przyszłego roku żadne pieniądze do Polski płynąć nie będą. I będzie tylko gorzej.
Już teraz fundusze z unijnego budżetu uzależnione są od spełnienia wymogów z Karty praw podstawowych. Bez przywrócenia bezstronnego sądownictwa, a w praktyce bez odblokowania reformy systemu dyscyplinarnego sędziów (która utkwiła w sparaliżowanym Trybunale Konstytucyjnym) nie ma mowy o uwolnieniu 75 mld euro. A to przecież tylko część problemu. Bo zablokowane są również pieniądze z Krajowego Planu Obudowy – 60 mld euro, z czego 22,5 mld euro to dotacje, a reszta nisko oprocentowane pożyczki. Ich wypłata jest powiązana wprost z reformą systemu dyscyplinarnego, która została zapisana jako jeden z tzw. superkamieni milowych w KPO.
Czytaj więcej
Rośnie ryzyko, że Polska straci część unijnej pomocy albo ją źle wykorzysta.
Strategia PiS w sprawie unijnych pieniędzy zmieniała się w czasie. Najpierw było to ignorowanie problemów, potem negowanie prawa Brukseli do stawiania Polsce warunków. Następnie przekonywanie, że Polska tych pieniędzy nie potrzebuje, wreszcie trwająca do dziś faza przeczekiwania. Rząd jak gdyby założył, że prędzej czy później TK reformę systemu dyscyplinarnego odblokuje i wtedy pieniądze popłyną szerokim strumieniem. Ale zanim to nastąpi, to albo w ogóle nie będziemy założonych projektów realizować, albo po prostu zrobimy je za nasze pieniądze, nawet bez zaliczek, w nadziei, że w pewnym momencie zostanie to skompensowane z unijnych transferów.
Takie podejście jest jednak niesłychanie ryzykowne. Sprawdziłoby się pewnie przez okres kilku miesięcy i przy mniejszej kwocie. Ale jak Polska ma sama sfinansować projekt o łącznej wartości 145 mld euro? Nawet tymczasowo? I to w czasie, kiedy rząd nie ma żadnych rezerw budżetowych, bo wszystko idzie na finansowanie transferów socjalnych, mających kupić PiS poparcie w nadchodzących wyborach? Im bardziej te projekty będą odsuwane w czasie, tym większe ryzyko, że nie zdąży się ich zrealizować przed upływem terminu nadsyłania do Brukseli ostatnich faktur. A nawet jak pieniądze zaczną już płynąć, to będą wydawane na chybcika.