W marcu 2006 r. prezydent Lech Kaczyński przedstawił w Auditorium Maximum Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie swoją wizję Unii Europejskiej pt. „Solidarna Europa”. Mówił o solidarności jako niezbędnym składniku konstrukcji europejskiej – zarówno w sensie solidarności ekonomicznej, jak i w głębszym geopolitycznym, którego kwintesencją było zdaniem Kaczyńskiego zastąpienie starej zasady równowagi mocarstw właśnie zasadą solidarności.
Po latach trzeba Lechowi Kaczyńskiemu przyznać rację – tam, gdzie kraje unijne kierowały się solidarnością, zwykle na tym zyskiwały (nie mówiąc już o UE jako całości). Tam, gdzie ta zasada była łamana, wiele traciły. Oczywistym przykładem są gazociągi Nord Stream (rezultat niemieckiego egoizmu i wielkiego błędu strategicznego).
Niestety, polski rząd także nie podąża za prezydentem, którego czci. W celu obrony niekonstytucyjnego upartyjnienia sądownictwa jest gotów ryzykować fundusze dla Polski i jej rozwój gospodarczy, a w dłuższej perspektywie także polskie bezpieczeństwo.
Ryzyko zepchnięcia Polski na margines
W obliczu wojny w Ukrainie nie możemy ryzykować erozji tego, co powinno być bazą Unii: solidarności w polityce gospodarczej i bezpieczeństwa w energetyce. Zamiast wykorzystać zasłużony wzrost naszej pozycji geopolitycznej w związku z wojną, ryzykujemy kolejne zepchnięcie na margines, oddając pola Litwie w sprawach zagranicznych i obronnych czy Rumunii w sprawach gospodarczych. I choć problem z solidarnością nie dotyczy wyłącznie nas, to na jej podtrzymaniu Polsce powinno szczególnie zależeć.
Zarówno Covid-19, jak i wojna w Ukrainie fundamentalnie przekształciły UE i zbliżyły ją do tego, co uważamy za nasz interes. I choć 15 lat po podpisaniu traktatu lizbońskiego zasadnicza zmiana fundamentów prawnych Unii nie wydaje się możliwa, to to, co latami było niemożliwe, w ciągu niewiele ponad 24 miesięcy stało się rzeczywistością.