Polska w Unii Europejskiej: praktykujmy to, co głosimy

Należy skończyć z podejściem, w którym w czasie „pogody” królują narodowe egoizmy, a tylko gdy nadciąga „burza”, stolice przypominają sobie o Unii, oczekując solidarności od innych.

Publikacja: 10.02.2023 03:00

Polska w Unii Europejskiej: praktykujmy to, co głosimy

Foto: Adobe Stock

W marcu 2006 r. prezydent Lech Kaczyński przedstawił w Auditorium Maximum Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie swoją wizję Unii Europejskiej pt. „Solidarna Europa”. Mówił o solidarności jako niezbędnym składniku konstrukcji europejskiej – zarówno w sensie solidarności ekonomicznej, jak i w głębszym geopolitycznym, którego kwintesencją było zdaniem Kaczyńskiego zastąpienie starej zasady równowagi mocarstw właśnie zasadą solidarności.

Po latach trzeba Lechowi Kaczyńskiemu przyznać rację – tam, gdzie kraje unijne kierowały się solidarnością, zwykle na tym zyskiwały (nie mówiąc już o UE jako całości). Tam, gdzie ta zasada była łamana, wiele traciły. Oczywistym przykładem są gazociągi Nord Stream (rezultat niemieckiego egoizmu i wielkiego błędu strategicznego).

Niestety, polski rząd także nie podąża za prezydentem, którego czci. W celu obrony niekonstytucyjnego upartyjnienia sądownictwa jest gotów ryzykować fundusze dla Polski i jej rozwój gospodarczy, a w dłuższej perspektywie także polskie bezpieczeństwo.

Ryzyko zepchnięcia Polski na margines

W obliczu wojny w Ukrainie nie możemy ryzykować erozji tego, co powinno być bazą Unii: solidarności w polityce gospodarczej i bezpieczeństwa w energetyce. Zamiast wykorzystać zasłużony wzrost naszej pozycji geopolitycznej w związku z wojną, ryzykujemy kolejne zepchnięcie na margines, oddając pola Litwie w sprawach zagranicznych i obronnych czy Rumunii w sprawach gospodarczych. I choć problem z solidarnością nie dotyczy wyłącznie nas, to na jej podtrzymaniu Polsce powinno szczególnie zależeć.

Zarówno Covid-19, jak i wojna w Ukrainie fundamentalnie przekształciły UE i zbliżyły ją do tego, co uważamy za nasz interes. I choć 15 lat po podpisaniu traktatu lizbońskiego zasadnicza zmiana fundamentów prawnych Unii nie wydaje się możliwa, to to, co latami było niemożliwe, w ciągu niewiele ponad 24 miesięcy stało się rzeczywistością.

Aby ratować się przed dramatycznymi skutkami spowolnienia gospodarczego, Unia wspólnie się zadłuża, obniżając tym samym koszty obsługi długu dla wielu państw. Przez lata takie rozwiązanie było blokowane przez tzw. skąpe kraje, ale wywołany pandemią kryzys zmienił ten stan rzeczy.

Jednocześnie w związku z wojną w Ukrainie następuje rewolucja w polityce zagranicznej i obronnej. Po latach nieskutecznych prób jej uruchomienia dziś stała się ona rzeczywistością. Wobec rosyjskiej agresji Europa reaguje zjednoczona: błyskawiczna organizacja przekazywania broni Ukraińcom, dziewięć (niedługo dziesięć) pakietów sankcji przeciw Rosji, a także praca nad planem rekonstrukcji Ukrainy to bezprecedensowa zmiana w stosunku do rzeczywistości unijnej z przeszłości.

Choć samo europejskie wsparcie zapewne nie pozwoliłoby Ukrainie się obronić (udział USA był i jest decydujący), to zmiana jest potężna i Polska powinna zabiegać o to, by ten wymiar integracji nie zanikł po ewentualnym zwycięstwie Ukrainy. W razie przegranej, szczęśliwie mało prawdopodobnej, byłoby to jeszcze ważniejsze. Jest jasne, że Europa musi się wzmocnić jako filar NATO i dziś to możliwe bardziej niż kiedykolwiek. Zadaniem Polski mogłoby tu być zlikwidowanie ewentualnej nuty antyamerykańskiej tego projektu, która czasem pobrzmiewa w wypowiedziach niektórych naszych zachodnich partnerów.

Kolejną sferą, w której odbywa się cicha zmiana fundamentów Unii, jest jej rozszerzenie. W ostatnich latach było ono raczej fingowane, dziś za sprawą przelanej ukraińskiej krwi jest znów realne. Polska powinna uczestniczyć w tym procesie. W naszym interesie jest szybka integracja Ukrainy (oraz Gruzji i Mołdawii) na zasadach, które będą dla tych krajów swoistym planem Marshalla. Polska może tu być naturalnym pomostem ze względu na rolę, którą odegrała po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji. Ważne, by w tym procesie uwzględniono nie tylko interes ukraiński, ale i polski: nasze firmy powinny być obecne w Ukrainie. Nie oddawajmy tu pola innym krajom.

Rozszerzenie nie odbędzie się bez zmian instytucjonalnych. Większość krajów Europy słusznie boi się paraliżu Unii w chwili jej powiększenia o 50 mln obywateli. Zmiana instytucji jest nieunikniona – jednomyślność w niektórych obszarach zastępowana przez większość kwalifikowaną (kto wie, być może sensowny byłby powrót do ducha Nicei, która wzmacniała słabsze państwa i osłabiała większe, dając pewną równowagę). Niewątpliwie w kolejnych latach staniemy przed pytaniem, jak zwiększyć demokratyczną legitymizację wyżej opisanych zmian i sprawność podejmowania decyzji. UE jest nieco oddalona od obywateli i musi zrobić wszystko, by ten dystans zmniejszyć. To zawsze była pięta achillesowa integracji.

Euro instrumentem obrony suwerenności

Polska musi zmniejszyć niebezpiecznie narastający od 2015 r. dystans do swoich partnerów. Odmieniając w ostatnich miesiącach przez wszystkie przypadki słowo „solidarność”, sami nie zawsze potrafimy ją okazać. Najlepszym tego przykładem jest „gra wetem”, jaką rząd uprawia na brukselskim podwórku, a które to weto stało się bronią obosieczną.

Z jednej strony w ub.r. rząd Zjednoczonej Prawicy wykorzystywał je, by uniemożliwić wprowadzenie w UE minimalnego efektywnego CIT-u dla największych międzynarodowych korporacji. Chciał wymóc w ten sposób na Komisji Europejskiej akceptację naszego Krajowego Programu Odbudowy. Z drugiej strony późniejsze podobne zachowanie rządu Węgier, który zachęcony działaniami Polski blokował decyzję o wprowadzeniu bardziej radykalnych sankcji wobec Rosji, słusznie wywołało nasze oburzenie.

Podczas gdy my obrażamy się na Europę, gospodarczy zegar wciąż tyka, a pieniądze na bardzo potrzebne inwestycje uciekają nam sprzed nosa. Środki z KPO to nie tylko szansa na cywilizacyjny rozwój technologiczny dla naszego kraju (cyfryzacja i transformacja energetyczna to główne filary tego programu). To także wpływ na obniżkę inflacji. W kraju wciąż toczy się dyskusja na temat tzw. kamieni milowych dotyczących praworządności, a w Komisji podkreśla się, że nasz KPO musi być lepiej sprofilowany, aby nie stał się „pałką” w rękach rządu wykorzystywaną przeciw nieposłusznym.

Sprawa wypłaty tych środków nie może nam być obojętna także ze względu na to, że Polska zobowiązała się już do wzięcia czynnego udziału w spłacaniu – po 2028 r. – tego wspólnie zaciągniętego przez UE długu. Szkoda byłoby spłacać „kredyt”, z którego środki wykorzystane zostaną tylko przez inne kraje.

Co ciekawe, spłatę tego „kredytu” umożliwią m.in. nowe środki własne UE, czyli często nowe podatki, które nie będą trafiały do budżetów krajowych, ale do wspólnego europejskiego worka. Gdy Mateusz Morawiecki niezbyt chętnie mówi o tym, że zgodził się już na jeden z tych nowych środków – podatek od plastiku – niektórzy politycy opcji rządzącej straszą wetowaniem kolejnych. Takie działania niewiele mają wspólnego z solidarnością.

Ostatnie miesiące znów pokazały, że polityka gospodarcza będzie zacieśniała się wokół euro, którym rząd Zjednoczonej Prawicy ciągle straszy społeczeństwo. Chorwacja przyjęła wspólną walutę od stycznia, a Bułgaria i Rumunia są na dobrej ku niej drodze. W ostatnich latach, często także w sprawach gospodarczych, to właśnie Bukareszt przejął zresztą po Warszawie rolę ambasadora krajów spoza strefy euro i państw Europy Środkowo-Wschodniej. Gramy więc poniżej swojej wagi.

Nowe reguły makroekonomiczne, nad którymi właśnie trwają prace w Brukseli, mogą się stać swoistym być albo nie być dla Unii. Szkoda tylko, że pozostając poza strefą euro, sami siebie izolujemy także i w tej dyskusji. To jeszcze jeden powód, by rozpocząć w końcu w Polsce prawdziwą debatę o plusach i minusach wspólnej waluty: jednostronne obrzydzanie jej i straszenie nią nam się po prostu nie opłaca.

Wejście do strefy euro niewątpliwie ograniczy niezależność we własnej polityce pieniężnej. Ale z drugiej strony wspólna waluta to także kwestia naszego bezpieczeństwa. Błędem jest myślenie, że dołączenie do strefy euro oznacza oddanie przez państwo swojej suwerenności. Owszem, oddajemy jej część (np. kontrolę nad stopami procentowymi lub możliwość dewaluacji waluty), by w zamian dostać potężny instrument wzmocnienia naszej suwerenności chociażby wobec rosyjskiego zagrożenia. Ewentualny atak zbrojny na kraj ze strefy euro wywołałby zapewne jeszcze szybszą reakcję niż atak na kraj pozostający poza nią.

Wspólna polityka obronna i wspólna waluta to tylko część tego, co Unia może robić, by pomóc nam w obliczu rosyjskiego imperializmu. Inny element to oczywiście polityka zagraniczna i energetyczna.

Energetyczna niezależność od Rosji

Wojna nie tylko spotęgowała kryzys energetyczny, zapoczątkowany już latem 2021 r. celowym osuszaniem przez Gazprom jego magazynów gazu w Europie; spowodowała też kolejne zmiany, nie do pomyślenia rok temu. Gdyby wtedy ktoś postawił tezę, że w najbliższych kilku miesiącach USA wyprzedzą Rosję jako największego eksportera gazu ziemnego i innych surowców energetycznych do Unii, nikt nie traktowałby tego serio. A tak właśnie się stało, również w wyniku nałożonych przez UE sankcji na rosyjski węgiel i ropę naftową.

Co więcej, zgodnie z przedstawioną przez Komisję Europejską w maju strategią REPowerEU mamy na długo przed 2030 r. całkiem uniezależnić się od paliw kopalnych z Rosji. To istny przewrót kopernikański. Od lat w kontekście wzmacniania bezpieczeństwa energetycznego i odporności działaliśmy w Unii na rzecz pilnej dywersyfikacji źródeł i tras dostaw węglowodorów czy zmniejszania zależności od monopolu rosyjskiego Gazpromu. Mimo to nikt do tej pory nie odważył się proponować planu wyeliminowania całego importu z jednego państwa.

W efekcie zielona transformacja UE przyśpieszyła po raz kolejny, co po opublikowaniu w 2021 r. bardzo ambitnego legislacyjnego pakietu energetyczno-klimatycznego Fit for 55 wydawało się nierealne. A jednak: cel dla odnawialnych źródeł energii na 2030 r. podnosimy do 45 proc., potencjał fotowoltaiki ma być podwojony do 2025 r., a część gazu z Rosji – zastąpiona rodzimej produkcji biometanem i zielonym wodorem. Tak w praktyce wygląda to, co kibice piłkarscy symbolicznie zobaczyli parę miesięcy temu: reklamę jednego z głównych sponsorów Ligi Mistrzów – Gazpromu, latami promującego się pretensjonalnym hasłem „We light up the football” – zastąpiła reklama Europejskiego Zielonego Ładu, z zapadającym w pamięć przesłaniem „Every trick counts”. Piękna, potrzebna i jakże wymowna zmiana.

Nowego impetu nabrała także idea wspólnych zakupów energii, postulowana przez Parlament Europejski z inicjatywy m.in. Jerzego Buzka od blisko 15 lat. Teraz ma to pomóc krajom UE odbudować – w sposób najbardziej efektywny kosztowo – zapasy gazu przed przyszłą zimą. To też znak czasu: mechanizm, którego wyjściowym celem było wzmocnienie naszej pozycji w negocjacjach z Rosjanami, obecnie ma nas wesprzeć w jak najszybszym odchodzeniu od jakichkolwiek dostaw energii z putinowskiej Rosji.

To wszystko prowadzi do kwestii najistotniejszej, od której zaczęliśmy nasz tekst: traktatu lizbońskiego. Choć jego art. 194 określa ramy prowadzenia polityki Unii w dziedzinie energetyki „w duchu solidarności”, to wiele krajów UE postrzegało go jako gwarant ich pełnej swobody wyboru źródeł energii, często w duchu skrajnego egoizmu. Dziś widać skutki: Niemcy budujące, bez oglądania się na kogokolwiek, gazociągi Nord Stream 1 i 2 z Rosji, teraz chciały ratować się płynnym gazem LNG, którego Hiszpania jest liczącym się w UE odbiorcą. To jednak niemożliwe, bo partykularne interesy Francji kazały jej kiedyś blokować budowę łącznika przez Pireneje. Takie przykłady można mnożyć, a Polska, importująca w ostatnich latach rekordowe ilości taniego rosyjskiego węgla pod hasłem ochrony krajowego wydobycia, nie jest tu, niestety, wyjątkiem.

Należy skończyć z podejściem, w którym w czasie „pogody” królują narodowe egoizmy, a tylko gdy nadciąga „burza”, stolice przypominają sobie o Unii, oczekując solidarności od innych. Taka indywidualizacja krótkoterminowych zysków i kolektywizacja długoterminowych strat to droga donikąd, nie tylko zresztą w polityce energetycznej. I to być może najważniejsza lekcja dla Unii i Polski z ostatnich dwóch lat.

Michał Matlak jest doradcą europosła Bernarda Guetty (grupa Renew Europe) ds. zagranicznych UE, Ryszard Pawlik – doradcą europosła Jerzego Buzka (grupa Europejskiej Partii Ludowej) ds. polityki energetyczno-klimatycznej UE, a Paweł Wiśniewski – doradcą europosła Marka Belki (grupa Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów) ds. gospodarczych i podatkowych

Artykuł odzwierciedla prywatne poglądy autorów

W marcu 2006 r. prezydent Lech Kaczyński przedstawił w Auditorium Maximum Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie swoją wizję Unii Europejskiej pt. „Solidarna Europa”. Mówił o solidarności jako niezbędnym składniku konstrukcji europejskiej – zarówno w sensie solidarności ekonomicznej, jak i w głębszym geopolitycznym, którego kwintesencją było zdaniem Kaczyńskiego zastąpienie starej zasady równowagi mocarstw właśnie zasadą solidarności.

Po latach trzeba Lechowi Kaczyńskiemu przyznać rację – tam, gdzie kraje unijne kierowały się solidarnością, zwykle na tym zyskiwały (nie mówiąc już o UE jako całości). Tam, gdzie ta zasada była łamana, wiele traciły. Oczywistym przykładem są gazociągi Nord Stream (rezultat niemieckiego egoizmu i wielkiego błędu strategicznego).

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację