Formaty dark-shops czy dark-kitchen, które przez internet zbierają zamówienia na zakupy czy posiłki, a następnie w ekspresowym tempie dostarczają je kurierami do klienta, eksplodowały podczas pandemii. Nie świadczą zwykle usług na miejscu. Gdy większość z nas tkwiła zamknięta w domach, było skrojone na swoje czasy. Jednak gdy zaczął się powrót do biur, szkół okazało się, że znalazły swoje miejsce także w popandemicznej rzeczywistości. Nie wszystkim się udało. Część firm upadła.
Dzisiaj kolejne miasta od Paryża czy Barcelony poczynając zakazują lokalizowania w centrum miast lokali pod takie wirtualne punkty – miejsce z zasłoniętą witryną źle wygląda zwłaszcza w atrakcyjnej i ruchliwej lokalizacji.
Czytaj więcej
Już nawet stacje paliw zamieniają się w tzw. wirtualne restauracje. To znak, że kuchnie, które gotują dla brandów bez własnego lokalu, zdobywają rynek.
Z wirtualną gastronomią jest trudniej niż z tradycyjną. Lokal do takiej działalności też musi spełniać szereg wymogów od zgody Sanepidu poczynając – mieć odpowiednią wentylację, liczbę ujęć wody itp. Nie mając szansy na spróbowanie i obejrzenie miejsca na własne oczy trudniej jest przekonać potencjalnego klienta do spróbowania. Mówiła o tym w niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Magdalena Piróg, prezes sieci pizzerii Da Grasso. Wielu klientów woli samemu odebrać danie z lokalu w drodze z pracy czy szkoły, zamiast czekać w nim na kuriera. Dlatego lokale same zyskują klientów – realnych, a nie tylko w świecie wirtualnym.
Gastronomia ma teraz pod górkę. To na jedzeniu poza domem Polacy chcą oszczędzać w pierwszej kolejności. W takiej sytuacji lepiej stać na dwóch nogach niż na jednej.