Stagflacja to jedna z najgorszych chorób, z którymi może się zetknąć polityka gospodarcza, bo nie ma na nią dobrego lekarstwa. Na krótką metę lekarstwem na wysoką inflację są podwyżki stóp procentowych. Lekarstwem na wolny wzrost PKB są obniżki. A co robić, jeśli mamy jednocześnie i jedno, i drugie? Kwadratura koła.
Na długą metę można, oczywiście, mieć dobry wzrost gospodarczy z niską inflacją – i odwrotnie, można mieć latami kiepskie wyniki wzrostowe z inflacją wysoką. Kluczowe znaczenie mają tu oczekiwania inflacyjne i zaufanie do polityki finansowej. Jeśli to zaufanie jest wysokie, nawet przejściowy szok cenowy nie przekłada się na trwałą inflację (w latach 1998–2008 ceny ropy wzrosły dziesięć razy, bez wpływu na inflację). Jeśli zaś zaufania brak, uruchamiają się mechanizmy indeksacyjne (wzrost płac wyprzedzający inflację, a w słabszych gospodarkach permanentne osłabianie się waluty) prowadzące do utrzymywania się wysokiej inflacji także wtedy, gdy wzrost PKB jest słaby (tak było w latach 1974–1982).
Najlepszym sposobem zwalczenia stagflacji jest więc niedopuszczenie, by się pojawiła. Wymaga to jednak twardej, budzącej pełne zaufanie polityki gospodarczej, gotowej nawet na spadek PKB, byle nie dopuścić do utrwalenia się wysokich oczekiwań inflacyjnych.
Jeśli jednak to się nie uda (a zadanie nie jest łatwe), stagflacja zaczyna żyć własnym życiem. Wysokie oczekiwania inflacyjne powodują, że corocznie ma miejsce niszczący wyścig płac i cen. Przerwanie tej spirali wymagałoby podjęcia drastycznych działań, na które społeczeństwa się nie godzą, zwłaszcza w czasach słabego wzrostu gospodarczego.
Z inflacją daje się jakoś żyć. Problem polega na tym, że otoczenie inflacyjne oznacza ciągłą walkę. Kto jest w stanie wywalczyć sobie godziwą indeksację dochodów – grożący stale strajkami pracownicy firm infrastrukturalnych, specjaliści o poszukiwanych na rynku kwalifikacjach, obrotni przedsiębiorcy umiejący szybko podnosić ceny swoich wyrobów – na inflacji zyskuje.