Złe czasy dla górników zaczęły się jeszcze w okresie komunizmu, choć dopieszczana przez ówczesne – i późniejsze – władze grupa zawodowa mogła tego nie zauważać. Państwowe celebry, niezłe kiedyś zarobki, cywilizacyjny skok Śląska i kilku innych ośrodków tworzyły obraz zawodu znojnego, ale gwarantującego szacunek i finansowy komfort. Jednak chmury na horyzoncie pojawiły się wówczas, gdy polski eksport stał jeszcze węglem. Na Zachodzie urbanizacja trwała w najlepsze, a nowe budynki mieszkalne w miastach nie miały z tym surowcem nic wspólnego: gaz był bezpieczniejszy i efektywniejszy. W energetyce z kolei zapanowała moda na elektrownie jądrowe, które świadczyły o potędze i nowoczesności. W apogeum popularności dostarczały wszakże 17 proc. produkowanej na świecie energii.
Do Polski te trendy docierały z opóźnieniem, ale już przecież bloki z wielkiej płyty – budowane nad Wisłą od lat 60. – z węglem nie miały nic wspólnego.
U progu lat 90. było jasne, że górnictwo węgla kamiennego nie ma przyszłości. Eksport topniał, bo spadało zapotrzebowanie na świecie. Popyt krajowy pozwalał jeszcze snuć opowieści o potędze rodzimego górnictwa – ale żaden rząd nie miał wątpliwości, że ta epoka się kończy. Tyle że mało kto chciał zadzierać z tysiącami wyborców na Śląsku – paradoksalnie najdalej posunął się wywodzący się ze Śląska Jerzy Buzek, za czasów którego uruchomiono potężny program zachęt do odejścia z górnictwa i przekwalifikowywania się.
Potem pozwalano branży obumierać. Popyt topniał, ale przez lata udawano, że raptem kilka kroków dzieli nas od przywrócenia górnictwu rentowności. Sytuacja w kopalniach stawała się coraz trudniejsza. Nie było inwestycji, dlatego skupiano się na eksploatowaniu wcześniej dostępnych złóż, zarobki na podstawowych szczeblach górniczej hierarchii de facto zamrożono, odchodzących nie zatrzymywano. Jakość rodzimego węgla spadała, więc stopniowo zastępowano go tym ze Wschodu.
To niosło skutki: górnicy zaczęli szukać pracy w kopalniach w Niemczech czy Czechach. Dlaczego praca była tam, a nie tu? Najczęściej dlatego, że podaż dostosowywano do popytu – jeśli kopalnia przestawała sobie radzić, to ją zamykano. Owszem, i tam odbywało się to z bólem i nie bez politycznych wstrząsów: swoje przejścia z górnikami miała i Margaret Thatcher, i Helmut Kohl. Był to prosty efekt rynkowych mechanizmów: w latach 1985–1991 sprzedaż węgla w Niemczech spadła o 100 mln ton. Znikanie kopalni oznaczało jednak, że w tych, które pozostały, były niezłe warunki pracy, bo to one „dziedziczyły” odbiorców.