Mariusz Janik: Deficyt górników w węglowym raju

To, że w kopalniach zabrakło rąk do pracy, jest wynikiem zaskoczenia i jednocześnie nie jest żadnym zaskoczeniem. Nie zmienia się jedno: to zawód bez przyszłości.

Publikacja: 27.10.2022 22:00

Mariusz Janik: Deficyt górników w węglowym raju

Foto: Bloomberg

Złe czasy dla górników zaczęły się jeszcze w okresie komunizmu, choć dopieszczana przez ówczesne – i późniejsze – władze grupa zawodowa mogła tego nie zauważać. Państwowe celebry, niezłe kiedyś zarobki, cywilizacyjny skok Śląska i kilku innych ośrodków tworzyły obraz zawodu znojnego, ale gwarantującego szacunek i finansowy komfort. Jednak chmury na horyzoncie pojawiły się wówczas, gdy polski eksport stał jeszcze węglem. Na Zachodzie urbanizacja trwała w najlepsze, a nowe budynki mieszkalne w miastach nie miały z tym surowcem nic wspólnego: gaz był bezpieczniejszy i efektywniejszy. W energetyce z kolei zapanowała moda na elektrownie jądrowe, które świadczyły o potędze i nowoczesności. W apogeum popularności dostarczały wszakże 17 proc. produkowanej na świecie energii.

Do Polski te trendy docierały z opóźnieniem, ale już przecież bloki z wielkiej płyty – budowane nad Wisłą od lat 60. – z węglem nie miały nic wspólnego.

U progu lat 90. było jasne, że górnictwo węgla kamiennego nie ma przyszłości. Eksport topniał, bo spadało zapotrzebowanie na świecie. Popyt krajowy pozwalał jeszcze snuć opowieści o potędze rodzimego górnictwa – ale żaden rząd nie miał wątpliwości, że ta epoka się kończy. Tyle że mało kto chciał zadzierać z tysiącami wyborców na Śląsku – paradoksalnie najdalej posunął się wywodzący się ze Śląska Jerzy Buzek, za czasów którego uruchomiono potężny program zachęt do odejścia z górnictwa i przekwalifikowywania się.

Potem pozwalano branży obumierać. Popyt topniał, ale przez lata udawano, że raptem kilka kroków dzieli nas od przywrócenia górnictwu rentowności. Sytuacja w kopalniach stawała się coraz trudniejsza. Nie było inwestycji, dlatego skupiano się na eksploatowaniu wcześniej dostępnych złóż, zarobki na podstawowych szczeblach górniczej hierarchii de facto zamrożono, odchodzących nie zatrzymywano. Jakość rodzimego węgla spadała, więc stopniowo zastępowano go tym ze Wschodu.

To niosło skutki: górnicy zaczęli szukać pracy w kopalniach w Niemczech czy Czechach. Dlaczego praca była tam, a nie tu? Najczęściej dlatego, że podaż dostosowywano do popytu – jeśli kopalnia przestawała sobie radzić, to ją zamykano. Owszem, i tam odbywało się to z bólem i nie bez politycznych wstrząsów: swoje przejścia z górnikami miała i Margaret Thatcher, i Helmut Kohl. Był to prosty efekt rynkowych mechanizmów: w latach 1985–1991 sprzedaż węgla w Niemczech spadła o 100 mln ton. Znikanie kopalni oznaczało jednak, że w tych, które pozostały, były niezłe warunki pracy, bo to one „dziedziczyły” odbiorców.

A potem przyszły zmiany klimatyczne i wpisano węgiel na czarną cywilizacyjną listę. I tu pojawia się gigantyczne polskie zaniedbanie: nie tylko nie zaplanowaliśmy, jak się węgla pozbyć. Zaprzeczając konieczności dokonania takiego ruchu, upewnialiśmy się w naszej słuszności, odmawiając myślenia o tym, czym węgiel zastąpić. Elektrownie atomowe pozostawały na papierze, odnawialne źródła energii postrzegano jako dziką fantazję ekologów. A proces postępował: wystarczy spojrzeć na spadające statystyki konsumpcji węgla w porównaniu z systematycznie rosnącą krzywą zużycia gazu. Ciosy, które spadły na nas w ciągu roku – agresja Rosji na Ukrainę i kryzys energetyczny – to tylko gwoździe do trumny.

Obecny status jest taki: przez kilkadziesiąt lat staraliśmy się pozamykać jak najmniej kopalni, a dziury w finansach branży łatano państwowymi dotacjami w rozmaitej postaci. Mamy zatem mnóstwo kopalni, które nawet w sytuacji, gdyby pchnąć tam miliardy złotych, będą trwale nierentowne. Realia rynkowe nie usprawiedliwiają podwyżki dla górników, chyba że rząd zdecyduje się stworzyć jakąś zachętę, by ściągnąć górników ze świata do polskich kopalni. Ale i to może nie wystarczyć: gdy minie wojenna zawierucha, branża będzie dalej nierentowna i te zarobki będą musiały spaść. Energetycznej alternatywy nie zbudowaliśmy, a sądząc po losie nowelizacji ustawy odległościowej – nawet nie mamy zamiaru budować. Węglowy raj coraz bardziej przypomina więzienie.

Złe czasy dla górników zaczęły się jeszcze w okresie komunizmu, choć dopieszczana przez ówczesne – i późniejsze – władze grupa zawodowa mogła tego nie zauważać. Państwowe celebry, niezłe kiedyś zarobki, cywilizacyjny skok Śląska i kilku innych ośrodków tworzyły obraz zawodu znojnego, ale gwarantującego szacunek i finansowy komfort. Jednak chmury na horyzoncie pojawiły się wówczas, gdy polski eksport stał jeszcze węglem. Na Zachodzie urbanizacja trwała w najlepsze, a nowe budynki mieszkalne w miastach nie miały z tym surowcem nic wspólnego: gaz był bezpieczniejszy i efektywniejszy. W energetyce z kolei zapanowała moda na elektrownie jądrowe, które świadczyły o potędze i nowoczesności. W apogeum popularności dostarczały wszakże 17 proc. produkowanej na świecie energii.

Pozostało 81% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację