Rozpędza się inflacja. Głównym problemem jest wysokość inflacji bazowej. To znaczy, że będziemy z tej inflacji wychodzili i wolniej, i boleśniej niż inne kraje Unii Europejskiej, zwłaszcza te znajdujące się w strefie euro.
Opublikowane niedawno dane PMI sygnalizują przekładanie się kryzysu finansowego na gospodarkę realną. Prognozy wzrostu PKB w przyszłym roku (i to te optymistyczne) zakładają już zejście poniżej progu 2 proc. Oznacza to, że nie tylko przestaniemy doganiać kraje Zachodu, ale że zaczniemy się cofać. Cofać wobec Zachodu, ale także wobec siebie samych z przeszłości.
Trzeba bowiem pamiętać, że nasz wzrost PKB odbywa się na sterydach. Nie jest oparty na inwestycjach prywatnych, ale na konsumpcji. Zapisujemy do niego także choćby koszt inwestycji przekopu przez Mierzeję Wiślaną czy wielomilionowe pensje zarządu łąk pod Baranowem przewidzianych pod CPK. Tak dopompowywany wzrost PKB na niskim poziomie przyniesie nam niekorzystne zjawiska – o których nie chcemy już pamiętać – m.in. spadek wpływów do budżetu i wzrost bezrobocia.
W ostatnich latach narracja gospodarcza była w dużym stopniu zdominowana przez tych ekonomistów, którzy namawiali do zadłużania się i drukowania pieniędzy. Dzisiaj zaczynamy rozumieć, że wbrew obietnicom nie jest to bezkarne.
Najgorsze jest to, że wydaliśmy olbrzymie pieniądze nie na inwestycje, ale na motywowane wyborczo transfery socjalne. Przy czym dla mnie inwestycją są także wydatki np. na edukację i podniesienie pensji nauczycieli. Zamiast w inwestycje weszliśmy w transfery, do tego dystrybuowane szeroko – do tych, którzy pomocy potrzebują, i do tych, którym nie były one niezbędne. Zrobiliśmy to kosztem usług publicznych, budżetów samorządowych i przejedzenia wszystkich rezerw.