Do historii najbardziej chybionych prognoz ekonomistów przejdzie ta, którą ponad dekadę temu sformułował Arthur Laffer – ten sam, którego nazwisko nosi znana zależność, wedle której podwyższanie podatków tylko do pewnego momentu zwiększa wpływy do budżetu. Otóż w połowie 2009 r. ostrzegał on, że w następstwie tzw. ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE) przez Rezerwę Federalną w USA należy się spodziewać gwałtownego przyspieszenia inflacji i znacznego wzrostu stóp procentowych. Miało do tego dojść najpóźniej w ciągu pięciu lat. Dziś wiemy, że nawet dziesięć lat później ani w USA, ani w większości innych krajów z Polską włącznie inflacja nie zbliżyła się do poziomu, który można byłoby uznać za niepokojący, choć w tym czasie ultrałagodna polityka pieniężna stała się normą.

Częściowo można tłumaczyć to tym, że wzrost gospodarczy był niemrawy. Ekonomiści mówili w tym kontekście o tzw. sekularnej (długoterminowej) stagnacji. Wydawało się, że kolejny wstrząs wepchnie światową gospodarkę w deflacyjną spiralę. Kryzys wywołany przez pandemię jest jednak zupełnie inny od poprzednich. Chwilowe załamanie popytu wiosną zostało szybko powstrzymane przez antykryzysowe programy rządów. Gospodarstwa domowe nie doświadczyły spadku dochodów, a ponieważ możliwości konsumpcji usług były i wciąż są ograniczone, wzrosły wydatki na dobra trwałego użytku.

Ta zmiana struktury konsumpcji, w połączeniu z rozwojem elektromobilności, skutkuje dawno nieobserwowanym wzrostem cen wielu surowców na światowych rynkach. Inaczej niż po kryzysie z lat 2008–2009, gdy efekty polityki stymulacyjnej rządów i banków centralnych było widać głównie na rynkach finansowych, dziś można je dostrzec także w realnej gospodarce. Wzrost inflacji, którym może to skutkować, mało kogo ucieszy. Z perspektywy makroekonomicznej będzie jednak oznaczał, że tym razem polityka antykryzysowa okazała się skuteczna, a światowa gospodarka ma szansę na powrót do normalności.