Trzeba inwestować nie tylko w autostrady, szybkie koleje, nowe tramwaje i warszawskie metro, ale też w żłobki, przedszkola, ochronę zdrowia oraz w czyste powietrze i zieloną gospodarkę, które są kluczowe dla gospodarczo, społecznie i ekologicznie zrównoważonego rozwoju. Jeśli mamy ograniczenia w zarządzaniu inwestycjami publicznymi, to zainwestujemy likwidację tych ograniczeń. Jeśli mamy zbyt skomplikowane przepisy, to je uprośćmy. Nie ma żadnego naturalnego prawa, które uniemożliwiłoby nam podwojenie inwestycji. To zależy tylko od nas samych.
Pieniędzy na inwestycje nie zabraknie, bo za chwilę dostaniemy dodatkowe miliardy euro z Unii, a inne inwestycje można sfinansować najtańszym długiem w polskiej historii, po koszcie 1,3 proc. rocznie w przypadku obligacji dziesięcioletnich i bliskim zera – dwuletnich. Nic nie wskazuje, aby koszty finansowania miały znacząco wzrosnąć w przyszłości, bo globalna nadwyżka oszczędności i aktywna rola banków centralnych będą trzymać stopy procentowe na niskim poziomie. Skorzystajmy więc z subsydiów od globalnych i krajowych inwestorów, którzy finansują nasz dług z negatywnym realnym oprocentowaniem, aby zbudować nową, lepszą i bardziej nowoczesną Polskę na pokolenia.
Teraz innowacje
Trzeba też zainwestować w innowacje. Jeśli nawet Polska już nie jest „montownią" i coraz większa część naszej produkcji i eksportu oparta jest na rodzimych kwalifikacjach i kapitale intelektualnym, to do wąskiej grupy krajów, które od stuleci należą do światowego cywilizacyjnego, technologicznego i gospodarczego „rdzenia" dalej nam bardzo daleko. Nigdy nie dołączymy do tego „rdzenia", jeśli nie zainwestujemy w najwyższej jakości szkoły, uniwersytety i praktyki menedżerskie, bez których – na co wskazują coraz liczniejsze badania – firmy nie staną się innowacyjne. Bez zwiększonych inwestycji w nasze umysły, kwalifikacje i możliwości, nigdy nie przejdziemy od imitacji do innowacji i od ziemniaczanych czipsów do mikroczipów (pisałem o tym w artykule „Od imitacji do innowacji", „Rz"z 13 maja 2015 r.).
Przykład Chin, które wciąż są od nas o prawie połowę biedniejsze, jeśli chodzi o dochody na mieszkańca, ale wydają na badania i rozwój w proporcji do PKB ponad dwa razy więcej niż my, inwestują w światowej klasy uniwersytety (Uniwersytet Pekiński czy Uniwersytet Tsignhua to bez mała już Harvard czy MIT) i sowicie wynagradzają naukowców (chiński akademik może spodziewać się średnio 44 tys. dol. nagrody za publikację w prestiżowym naukowym periodyku, takim jak np. „Nature"), pokazuje, że polityka gospodarcza może zwiększać innowacyjność.
Bez stosownej polityki trudno o jakościowy skok w tej sferze. Albo zaczniemy więcej inwestować w przyszłość, w tym w nowo rozwijające się technologie, takie jak zielona gospodarka, biotechnologie czy elektromobilność, gdzie łatwiej zostać światowym liderem, albo pozostaniemy na technologicznych peryferiach.
Polska musi też szerzej otworzyć się na imigracje. Nawet najlepsza na świecie polityka prorodzinna, a nam do niej daleko, nie zahamuje demograficznej degrengolady i nigdy nie pozwoli Polsce osiągnąć zastępowalności pokoleń (podwyższenia wskaźnika dzietności z 1,43 do 2,1). Żadne 500+ czy jego wielokrotność tego nie zmieni. Lepszym, skuteczniejszym i bardziej prorozwojowym rozwiązaniem byłoby otwarcie polskich uczelni dla miliona młodych, inteligentnych i przedsiębiorczych ludzi z biedniejszych krajów (przeciętny Polak jest bogatszy od ponad 85 proc. ludzkości, więc kandydatów nie zabraknie) i zachęcenie minimum 100 tys. rocznie z nich, aby zostali w Polsce. Miliony młodych Filipińczyków, Wietnamczyków i Etiopczyków, zrobiłyby wiele, by studiować w Polsce i potem osiąść w naszym kraju na stałe. Parafrazując Józefa Piłsudskiego, albo Polska otworzy się na nowych Polaków, albo nigdy nie będzie wielka.