Jeszcze nie tak dawno wysoką inflację można było traktować jako ciekawostkę z historii gospodarczej lub egzotyczne zjawisko, które można obserwować w takich krajach jak Argentyna, Wenezuela czy Zimbabwe, a te państwa trudno uznać za centrum światowej gospodarki. Od jakiegoś czasu rosnąca dynamika cen znowu jest przedmiotem gorącej debaty nie tylko ekonomistów i polityków, lecz bez mała wszystkich, bo wszystkich dotyczy. Nie inaczej jest w Polsce, gdzie coraz poważniej można się obawiać, czy wkrótce nie zanotujemy dwucyfrowego wskaźnika inflacji – na koniec grudnia 2021 inflacja wyniosła aż 8,6 proc. Ekonomiści są raczej zgodni, że za wysokimi cenami stoją czynniki globalne, takie jak rosnące ceny surowców, zakłócone łańcuchy dostaw i uwolnienie oszczędności przymusowych nagromadzonych w czasie lockdownów. Ogólne dane potwierdzają taki tok rozumowania – wysoka dynamika cen, przekraczająca cele inflacyjne banków centralnych, jest notowana w USA (6,8 proc. w listopadzie), UE (5,2 proc.) czy w Wielkiej Brytanii, gdzie sięgnęła 5,1 proc.
Bliższe spojrzenie na to, co się dzieje w krajach UE, pokazuje, że sytuacja jest tym razem bardziej skomplikowana niż w przeszłości. Różnice pomiędzy poszczególnymi krajami są wyjątkowo duże; na koniec listopada zanotowano roczną inflację na poziomie 9,3 proc. na Litwie i tylko 2,4 proc. na Malcie. Warto przy tym pamiętać, że oba te kraje są członkami strefy euro, więc nie można tej różnicy tłumaczyć narodową polityką pieniężną, bo ta jest prowadzona przez Europejski Bank Centralny, więc tak poziom stóp procentowych, jak i wysokość rezerw obowiązkowych w sektorze bankowym są identyczne na Malcie i na Litwie. Bieżąca dyskusja o inflacji skupia się na cenach energii, które podlegają szybkim zmianom, natomiast mało uwagi poświęca się obserwacji strukturalnych zmian, a te są wyjątkowo ciekawe. (Wykresy obok, po prawej)
Te dane pokazują, że po wyeliminowaniu wpływu czynników wspólnych dla wszystkich krajów, jakimi są ceny energii, różnice pomiędzy krajami są znaczące. Wyraźnie też widać, że nie ma potwierdzenia dla często pojawiających się w dyskursie publicznym twierdzeń, że za obecną inflację odpowiadają głównie rządy, które ratując gospodarki zmagające się z pandemią, zalały rynek pieniędzmi pochodzącymi z przyrostu zadłużenia publicznego. Na południu Europy, czyli tam, gdzie przyrosty długu publicznego są najwyższe, wcale nie notujemy najwyższej inflacji. Najszybciej ceny rosną w Europie Środkowo-Wschodniej, gdzie dług publiczny zwiększył się w dużo mniejszym stopniu niż w Hiszpanii, we Włoszech czy we Francji. Ceny natomiast wyraźnie szybciej zwiększają się tam, gdzie ich poziom był wcześniej stosunkowo niski. Obserwujemy więc zjawisko „doganiania" europejskiego poziomu cen – w Polsce, Czechach i krajach bałtyckich w przyspieszonym tempie dopasowują się one do zachodnich standardów. Ten mechanizm w teorii ekonomii jest dobrze znany jako tzw. efekt Balassy-Samuelsona.
W dużym skrócie: w kraju o niższym poziomie rozwoju, który integruje się z bogatszą gospodarką, notuje się nominalną aprecjację kursu walutowego i/lub podwyższoną inflację. Takie zależności miały miejsce po powstaniu strefy euro. Kraje południa o stosunkowo niższym poziomie rozwoju, a co za tym idzie cen – Grecja, Włochy, Hiszpania, Portugalia – notowały inflację wyższą niż Niemcy czy Holandia. Realna aprecjacja waluty okazała się zabójcza – ceny i płace rosły szybciej w Grecji i Hiszpanii niż np. w Niemczech w warunkach tej samej, wspólnej waluty. Utrata konkurencyjności wyhamowała wzrost gospodarczy, który powrócił po wielu latach bolesnej tzw. wewnętrznej dewaluacji, co odbyło się na drodze głębokiej recesji, wzrostu bezrobocia i spadku płac.