Spór o modyfikowane genetycznie uprawy roślin to jeden z wielu przypadków, gdy względy biznesowe stają w kontrze wobec oczekiwań społecznych. Wprawdzie fachowcy już dowiedli, że uprawy GMO są dla rolników bardzo opłacalne, bo tańsze w produkcji i bardziej odporne na szkodniki, ale i tak większość mieszkańców Unii Europejskiej nie ma ochoty testować na sobie skutków stosowania transgenicznej żywności. Wrażliwość, a może nawet przewrażliwienie konsumentów, jest efektem afer związanych z tym, że wielu firmom bardziej opłacało się wprowadzić w błąd klienta, niż dbać o jego interes. Jedni dodawali podejrzany środek do pasty do zębów, inni malowali zabawki dla dzieci farbą z ołowiem czy przepakowywali przeterminowane kiełbasy. Bliska rzeczywistości wydaje się być też anegdota o rolniku, który na pytanie, czy nie boi się jeść pryskanych silnym środkiem ochrony roślin dojrzałych owoców, odpowiada beztrosko, że to przecież na sprzedaż.
Obawiam się, że ta logika dominuje teraz w przypadku transgenicznej żywności – niech się martwią ci, którzy to kupią i zjedzą. Czy to znaczy, że mamy na zawsze zakazać GMO, skoro i tak te produkty wciskają się do naszych kuchni? Choćby soja, której podobno cała światowa produkcja jest już od dawna genetycznie zmodyfikowana. Zakaz niewiele więc da. Może w takim razie warto transgeniczne nowości wziąć pod ściślejszą kontrolę; zainwestować jeszcze więcej w ich badania czy analizy? Dobrze byłoby, gdyby każdy mógł sam zdecydować, czy ma ochotę jeść produkty GMO. Takie stanowisko zajęła zresztą Bruksela, nakazując o nich informacje na etykiecie produktu. Tyle że mało kto czyta etykiety.