Na Zachodzie nawet szefowie największych firm muszą się liczyć z tym, że inwestorzy zażądają ich głowy.
Prezes notowanej na giełdzie firmy, o ile nie jest jednocześnie jej głównym właścicielem, jest tak na prawdę wynajętym przez akcjonariuszy pracownikiem, któremu powierzono władzę i od którego oczekuje się, że swoimi umiejętnościami i talentem przyczyni się do rozwoju firmy, a tym samym do wzrostu jej wartości. Gdy z jakichś powodów nie sprawdza się na stanowisku, musi się liczyć z odwołaniem.
W ubiegłym tygodniu dymisji Steve'a Ballmera, prezesa Microsoftu, zażądał David Einhorn, wpływowy menedżer funduszy wysokiego ryzyka pracujący dla Greenlight Capital. Zrobił to publicznie na dorocznej konferencji Ira Sohn Investment Research Conference. Zarówno ze względu na osobę Einhorna – przed upadkiem banku Lehman Brothers, publicznie ostrzegał, że jego kondycja jest zła – jak i ze względu na miejsce – istotna konferencja – to żądanie nie mogło przejść niezauważone.
Einhorn twierdzi, że Ballmer odpowiada za kiepski rozwój Microsoftu i słabe na tle konkurencji notowania jego akcji. Jak wyliczyła agencja Reuters, inwestor, który dziesięć lat temu wydał na akcje spółki z Redmont 100 tys. dolarów, ma dziś papiery warte ok. 69 tys. dolarów. Microsoft, który jeszcze kilka lat temu był największą pod względem kapitalizacji spółką IT na świecie, najpierw stracił pierwsza pozycję na rzecz Apple'a, a w ostatnich dniach pod względem wartości rynkowej wyprzedził go – po raz pierwszy od 15 lat – IBM.
Giełda słowa Einhorna powitała wzrostem kursu akcji Microsoftu, co można uznać za objaw aprobaty dla tych żądań. Innego zdania niż inwestorzy jest rada nadzorcza producenta systemu operacyjnego Windows. Reuters twierdzi, że rada nadal popiera prezesa.