Ze strategicznego punktu widzenia dyskusja o wykorzystaniu tych środków w ramach Krajowego Planu Odbudowy (KPO) jest ważniejsza dla naszej przyszłości i nie wynika to tylko z ich angielskiej nazwy Next Generation EU. To, czy środki te pchną polską gospodarkę na nowoczesne tory rozwoju i faktycznie zbudują jej trwałą konkurencyjność, będzie decydować się dużo szybciej, niż zostaną skonkretyzowane programy polityczne, wynikające z pomysłów partyjnej gry o dusze wyborców, ogłoszone w Polskim Ładzie.
Płonne nadzieje na zaufanie
Przypomnijmy, że środki z KPO stanowią fragment kwoty 770 mld zł, epatującej nas z billboardów chwały rządu. Zapomniano na nich wprawdzie podać, że są to środki z Unii Europejskiej, łącznie do otrzymania jako „regularne" środki polityki spójności UE (w perspektywie finansowej do 2027 roku) plus granty i pożyczki w ramach KPO (do 2026 roku), ale fakt – łączna kwota na polityki rozwojowej Polski robi wrażenie. Nie może więc dziwić, że sposób podziału „darowanych" w połowie środków z KPO budzi tak wielkie zainteresowanie i zarazem nieufność opozycji, samorządów i biznesu.
Minister Buda apelował podczas wysłuchania w Senacie o większe zaufanie do rządzących, jednak ta sugestia nie będzie prawdopodobnie wysłuchana wobec twardych faktów o tym, co rząd zrobił z Funduszem Inwestycji Lokalnych. Przyznanie 80 proc. funduszy gminom rządzonym przez PiS zostało czytelnie odebrane jako przekaz do suwerena, by wspierał partię, która hojnie daje. Nie dziwmy się więc podejrzliwości, która towarzyszy doborowi projektów i podziałowi kasy z KPO. Jest się czemu przyglądać.
Wiele już powiedziano, że KPO stanowi zbiór słusznych projektów, nietworzących jednak żadnej wizji rozwojowej. Wizje rozmieniono na drobne. Pewnym ograniczeniem była konieczność realizacji w projektach celów horyzontalnych wymaganych przez darczyńców, czyli Komisję Europejską. Pośrednio świadczy też o ogromie potrzeb cywilizacyjnych Polski. Nie zaprojektowano jednak równolegle żadnej z koniecznych reform, dla których finansowaniem mógłby być KPO. Nie wykorzystano wielkiej szansy, by sformułować na bazie finansowania unijnego spójne, dobrze opisane programy, np. związane z transformacją energetyczną, cyfryzacją lub służbą zdrowia.
Ta ostatnia jest obecnie kompletnie zdezorganizowana i więcej ludzi zaczyna umierać z powodu nieleczenia „chorób współistniejących" niż z powodu Covid-19. Rzucanie liczb procentów PKB w Polskim Ładzie, ile to zostanie przeznaczonych na służbę zdrowia, jest stawianiem problemu na głowie: wpierw trzeba mieć pomysł na reformy i określić zadania wymagające finansowania tak, by te się udały, a dopiero potem policzyć potrzebne środki. W wysłuchaniu senackim jedyne, czego można się było dowiedzieć od przedstawiciela rządu, to niezbyt pewnie wygłoszone zapewnienie, że rząd nie zamierza centralizować szpitali. Należy więc przypuszczać, że rząd miota się pomiędzy stymulowanymi z Nowogrodzkiej ciągotami zbudowania centralnie zarządzanej, państwowej służby zdrowia a modernizacją zrealizowanego w wyniku transformacji ustrojowej modelu, uwzględniającego prywatne zakłady lecznicze. Kwitnie populizm, że „zdrowie nie jest towarem", który przykrywa brak pomysłu na reformy i niemoc efektywnego zarządzania systemem zdrowia przez państwo. Nie dziw więc, że rząd nie potrafi sensownie zaplanować sposobu wydawania pieniędzy w tym obszarze.