Irytujące jest, jak różni komentatorzy wymądrzają się, że cena akcji spadła o tyle i tyle, a więc ten i ten jest o tyle i tyle biedniejszy. Albo że giełda idzie w górę, bo rząd jest cudowny i tak świetnie dba o gospodarkę. Oczywiście, nie można powiedzieć, że takie stwierdzenia nie mają żadnych racjonalnych podstaw. Niemniej są one, co tu dużo mówić, niezbyt mądre...
Cena akcji danej spółki odzwierciedla tylko i wyłącznie kolektywną opinię uczestników rynku o jej obecnej sytuacji i – dającej się przewidzieć w oparciu o opublikowane informacje – najbliższej perspektywie (o dalszą z powodu tzw. racjonalnej apatii wielu po prostu nie dba). Nic więcej.
Maksymalizacja wartości dla akcjonariuszy
Oczywiście opinia rynku bierze się z dogłębnej analizy szczegółowych danych publikowanych przez spółki. Traktowanie jednak ceny ich akcji jak – tu posłużymy się słowami klasyka – jakiegoś bożka, do którego należy się modlić we dnie i w nocy, nie ma większego sensu. Miałoby tylko wtedy, gdybyśmy przyjęli, że hipoteza doskonale efektywnego rynku jest słuszna. A że rynek jest efektywny co najwyżej umiarkowanie, pokazała chociażby ostatnio bańka na rynku dotcomów, potwierdził natomiast ostatni finansowy kryzys.
Kapitalizacja giełdowa, jak kobieta, zmienną jest i nie potrzebuje do tego specjalnego powodu. To nie rentowność kapitału własnego (ROE) czy stopa zwrotu z aktywów (ROA), która ma wyłącznie twarde podstawy oraz zależy bezpośrednio od zarządzających. I nie warto byłoby się nad tym rozwodzić, gdyby nie pewien zaskakujący fakt. Otóż paradygmat oparty na takim błędnym myśleniu stał się jakiś czas temu jedną z najważniejszych idei zarządzania wielkimi biznesami.
Maksymalizacja wartości dla akcjonariuszy (maximising shareholder value), bo o niej mowa, zakłada, że zarządzający powinni robić wszystko to, co prowadzi do zwiększania wartości spółki dla akcjonariuszy, czyli wzrostu wartości akcji lub wypłaty jak największej dywidendy. Naprawdę? Składanie darów bożkowi powinno być głównym zadaniem prezesów?