Tam właśnie osiedlił się w końcu XIX wieku jego dziadek – Szwajcar, zamożny handlarz zbożem. Narodziny chłopca zostały zarejestrowane w konsulacie szwajcarskim. Gdy Janek miał pięć lat, w rodzinnej rezydencji pojawił się w mundurze brat jego matki, rdzennej Polki, z wieścią, że ofensywa sowiecka została odparta. Karabin wuja został w przedpokoju, co pozwoliło malcowi na kradzież paru naboi. Uznał, że piekarnik w piecu kuchennym będzie dla nich najlepszym schowkiem. Wkrótce cała kuchnia wyleciała w powietrze. Mając lat 13, postanowił zostać lotnikiem.
Osiągnąwszy, nie bez kłopotów, maturę, 19-letni obywatel Szwajcarii dla zrealizowania zamiaru musiał dokonać pierwszych w swym życiu machinacji – wyciągnąć z papierów rodzinnych świadectwo chrztu, w którym nie było wzmianki na temat obywatelstwa, oraz napisać podrobionym charakterem pisma matki jej oświadczenie ze sfałszowanym podpisem o zgodzie na ochotnicze wstąpienie syna do wojska.
[srodtytul]Cień pilota myśliwskiego[/srodtytul]
Udręki okresu rekruckiego zajmują nie więcej niż stronę książki (Jan Zumbach „Ostatnia walka. Moje życie jako lotnika, przemytnika i poszukiwacza przygód”. Oficyna Wydawnicza Echo, Espadon, Warszawa 2007). Za to opisy surowych doświadczeń w Szkole Lotniczej w Dęblinie i Szkole Pilotów Myśliwskich w Grudziądzu robią silne wrażenie. Kulminacja następuje w chwili przydziału do eskadry myśliwskiej 1. Pułku Lotniczego w Warszawie. Wizyta u słynnego podpułkownika Pamuły: „Cela. Trzy kufry, między dwoma proste łóżko polowe. Na ścianach oprawiony regulamin służby i mała fotografia młodej kobiety. Jeden z kufrów pełnił rolę stołu, na nim kilka butelek wódki, na tacy parę plasterków salami. Wypuścił nas, gdy opróżniona została ostatnia butelka...”. Nazajutrz głos szefa: „Podchorąży Zumbach, trochę świeżego powietrza dobrze panu zrobi. Niech pan weźmie samolot i za dziesięć minut będzie gotowy do startu. Pięć minut później ma pan być na trzech tysiącach metrów i bez przerwy, przez dwadzieścia minut kręcić akrobację. Za trzydzieści minut oczekuję pana przed hangarem? Chyba, że czuje się pan niezbyt dobrze… Podchorąży Z. – to co pan pokazał było zaledwie na trójkę. Jeśli pan będzie więcej pracować i mniej pić, to może kiedyś będzie pan wyglądać jak cień pilota myśliwskiego”. Godzinę później ogłoszono zbiórkę – będzie latać podpułkownik! Był upalny sierpień. P. nadszedł w futrzanym kombinezonie, takiej samej pilotce i w naszpikowanych futrem butach. Wsiadł do dwumiejscowego R-XIII. Na tym starym pudle wykonał nad hangarami niewiarygodną wiązankę akrobacji. Widzowie oczekiwali, że w każdej chwili samolot runie lub pilot wyskoczy na spadochronie. Po 20 minutach wylądował. Wtedy obecni mieli poczucie, że śnią. Z kabiny natychmiast wynurzył się P. kompletnie nagi. Rozebrał się podczas lotu.
Wiosną 1939 roku młody podporucznik przeżył kraksę, w której połamał nogę. Wrzesień zaskoczył rekonwalescenta poza pułkiem. Szukając go, przekroczył w porę granicę rumuńską, przez Bułgarię drogą morską dotarł na południe Francji, gdzie znalazł się w eskadrze złożonej z czterech Francuzów, Czecha i czterech Polaków. Gdy 6 czerwca 1940 roku żołnierz zameldował, że do lotniska zbliżają się niemieckie samoloty, Polacy zerwali się z miejsc, na co francuski komendant oświadczył spokojnie: „Panowie, jeszcze nie skończyliśmy obiadu”. Z. zdążył jednak dobiec do swojej maszyny i ocalić ją przed zbombardowaniem.