Reklama
Rozwiń

’Oumuamua, czyli „zwiadowca”

19 października 2017 roku teleskop Pan-STARRS z Obserwatorium Haleakalā na Hawajach zarejestrował najprawdopodobniej pierwszy obiekt międzygwiezdny, który zagościł w naszym systemie planetarnym.

Publikacja: 15.11.2024 14:40

Być może tajemniczy zwiadowca ’Oumuamua' nie pasował do charakterystyk żadnych znanych obiektów natu

Być może tajemniczy zwiadowca ’Oumuamua' nie pasował do charakterystyk żadnych znanych obiektów naturalnych, ponieważ nie był wcale obiektem naturalnym

Foto: Stockphoto/Getty Images

W miarę jak rząd USA otwierał się na koncepcję istnienia pozaziemskich cywilizacji, a naukowcy przybliżali się do poznania źródeł życia jako takiego, coraz bardziej obiecujące stawały się działania naukowe związane z SETI. Do drugiej dekady XXI wieku obserwacje planet spoza Układu Słonecznego – które jeszcze 20 lat wcześniej pozostawały tworem czysto teoretycznym – stały się tak częste, że przestały przyciągać nagłówki. W 2010 roku zespół obsługujący teleskop kosmiczny Keplera za jednym zamachem ogłosił odkrycie aż 306 tych tak zwanych egzoplanet, co Seth Shostak uznał za „bez wątpienia jedno z najbardziej widowiskowych odkryć astronomicznych ostatnich dwóch lat”. A była to tylko pierwsza transza z tysięcy odkryć, które miały nadejść. Astronomowie mogli teraz oszacować, że wokół jakiejś jednej trzeciej gwiazd orbitują planety zbliżone do Ziemi albo „Superziemie”, czyli planety większe od naszej, ale nie tak duże, żeby ich atmosfera okazała się dusząca, jak choćby atmosfera Jowisza. „Możemy znajdować się dziś na skraju dowiedzenia, że nasz świat, przynajmniej z punktu widzenia geologicznego, jest czymś mniej więcej tak prozaicznym jak gołębie” – napisał Shostak.

W 2015 roku SETI wskoczyło na wyższy bieg dzięki ogromnej darowiźnie 100 milionów dolarów od rosyjskiego miliardera Jurija Milnera – pieniądze te miały stanowić finansową opokę dla programu na kolejnych dziesięć lat, jeśli nie dłużej, i umożliwić rozpoczęcie nowego projektu o nazwie Breakthrough Listen (Przełomowy Nasłuch).

Urodzony w listopadzie 1961 roku Milner nosił imię po radzieckim astronaucie Juriju Gagarinie, który tego samego roku stał się pierwszym człowiekiem w kosmosie i bohaterem ZSRR. Fortunę zbił na inwestycjach technologicznych we wczesnych latach boomu; trzy lata przed debiutem giełdowym Facebooka, którego wartość kapitalizacji rynkowej wyniosła wtedy 100 miliardów dolarów, wykupił 2 proc. udziałów w spółce za sumę 200 milionów dolarów. Możliwość istnienia pozaziemskich cywilizacji fascynowała go od czasu, kiedy jako dziecko przeczytał książkę „Wszechświat, życie, myśl” Iosifa Szkłowskiego. Gdy podczas wystąpienia w Londynie ogłosił przekazanie darowizny na SETI, towarzyszyli mu Frank Drake, pionier całej tej dziedziny badań, Ann Druyan, wdowa po Carlu Saganie, oraz Stephen Hawking.

– Jestem w pełni oddany temu projektowi – powiedział. – Jeśli nie znajdziemy niczego w ciągu dziesięciu lat, to po prostu będziemy go musieli przedłużyć na kolejne dziesięć, a potem na dwadzieścia, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie ustaniemy, dopóki nie poznamy odpowiedzi.

– Jesteśmy tymi, którzy idą na pierwszy ogień, nowicjuszami – dodał Drake we własnym przemówieniu. – Musimy szukać po omacku i mieć nadzieję, że znajdą się ludzie tacy jak Jurij Milner, dzięki którym będziemy mogli próbować tak długo, aż się uda.

Jednym z najważniejszych problemów SETI dalej pozostawały pytania o metodę i podejście badawcze, o to, jak i gdzie prowadzić nasłuch lub obserwacje. No bo co, jeśli obcy próbowali się komunikować za pośrednictwem laserów, a nie fal radiowych?

Po dziesięcioleciach skupiania się na radioastronomii naukowcy zaczęli zwracać się ku tak zwanemu SETI optycznemu, czyli badaniu laserów i rozbłysków skupionego światła. Zmianom tym towarzyszyła głęboka świadomość, że na kolejne wielkie odkrycie być może trzeba będzie długo poczekać. Nie dało się wykluczyć, że czas, nauka, a nawet los nie przecięły się jeszcze w taki sposób, który umożliwiłby nam nawiązanie kontaktu z potencjalnie rozwiniętą cywilizacją. Jak tłumaczył Shostak, nie dało się uciec od pytania: „A co, jeśli zacząłem za wcześnie? Czy dzisiejsze SETI jest spisane na niepowodzenie, a za 100 lat będzie postrzegane jako pomysł dziwaczny i ekscentryczny, który padł ofiarą nieznanego, ale zabójczo oczywistego faktu związanego z naturą wszechświata?”. Możliwe też – teoretyzował fizyk Paul Davies – że gdzieś tam w kosmosie istniały cywilizacje mniej rozwinięte od naszej, czekające, aż to my zainicjujemy komunikację, a nie będziemy wypatrywać wiadomości, które nigdy nie zostały wysłane.

Czytaj więcej

„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu

Ambitny cel dotarcia do Alfy Centauri

Zamiast ograniczać się do nasłuchu, ciężar badań SETI zaczął się przesuwać ku poszukiwaniu „sygnatur technologicznych” – by posłużyć się terminem ukutym przez Jill Tarter – czyli tropów wskazujących na to, że daną galaktykę mogą zamieszkiwać inteligentne i ambitne cywilizacje. W połowie drugiej dekady XXI wieku astronomowie z Uniwersytetu Stanowego Penna przeprowadzili badanie, któremu nadali chwytliwą nazwę G-HAT (Glimpsing Heat from Alien Technologies, Przebłyski Cieplne Obcej Technologii). Wykorzystali w nim technologię infrawizyjną do przepatrzenia około 100 tysięcy galaktyk pod kątem przejawów obecności cywilizacji typu III według klasyfikacji Kardaszowa – to znaczy cywilizacji tak wysoce rozwiniętych, że skolonizowały wszystkie gwiazdy w swojej galaktyce, tworząc wokół nich energochłonne sfery Dysona. Badacze odkryli okrągłe zero śladów sugerujących istnienie takich galaktycznych imperiów.

– Żadnej z nich nie zamieszkuje obca cywilizacja wykorzystująca większość światła gwiezdnego w swojej galaktyce do własnych celów – tłumaczył twórca G-HATU-u, Jason Wright. – To ciekawe, bo te galaktyki liczą sobie miliardy lat, co powinno stanowić dosyć czasu, aby wypełniły je obce cywilizacje, jeśli takowe istnieją. Czyli albo nie istnieją, albo nie używają wystarczająco dużo energii, żebyśmy mogli je rozpoznać.

Niemniej 50 z przebadanych galaktyk dało silniejsze odczyty podczerwone, niż się spodziewano. Naukowcy orzekli, że dalsze badania mogą wskazać na istnienie jakichś odległych cywilizacji albo ujawnić obecność innej, dużo bardziej przyziemnej anomalii. Prawda jest jednak taka – jak podkreślał Wright – że poszukując wyłącznie najbardziej rozwiniętych cywilizacji, jakie potrafimy sobie obecnie wyobrazić, nie wykryjemy cywilizacji relatywnie dużo mniej rozwiniętych, które w porównaniu z nami i tak wydawałyby się oszałamiająco potężne i wyrafinowane. Nie sposób wykluczyć, że całe połacie kosmosu zajmują wielkie gwiezdne mocarstwa, które są mimo wszystko zbyt małe, abyśmy mogli je wykryć.

Do przedsięwzięć powstałych w ramach szerszej inicjatywy Breakthrough należał projekt Starshot, którego celem było zaprojektowanie i zbudowanie statku międzygwiezdnego zdolnego w przeciągu 20–30 lat dotrzeć do najbliższej sąsiedniej gwiazdy, Alfy Centauri. Na jego czele Milner postawił Aviego Loeba, przewodniczącego harwardzkiego wydziału astronomii, do którego należał też w swoim czasie naczelny ufosceptyk Donald Menzel. Loeb był jednym z rosnącego grona naukowców skłonnych kwestionować dotychczasowe hipotezy na temat innych światów i zagorzałym zwolennikiem badania sygnatur technologicznych jako sposobu na poszukiwanie odległych cywilizacji. Jego zdaniem teleskop Hubble’a przy odpowiednich ustawieniach mógłby na przykład wykryć miasto rozmiarów Tokio na Plutonie.

– Szukanie obcych miast byłoby loterią, ale nie wymagałoby dodatkowych środków – powiedział w 2011 roku, kiedy wraz z Edem Turnerem z Princeton ogłaszał rozpoczęcie swoich badań. – A gdyby nam się udało, na zawsze zmieniłoby to sposób, w jaki postrzegamy nasze miejsce we wszechświecie.

Ambitny cel dotarcia do Alfy Centauri jeszcze za życia Milnera stwarzał ciekawy, a jednocześnie niesamowicie trudny problem inżynieryjny. Aby pokonać tę odległość w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat, potrzebny byłby statek kosmiczny, który poruszałby się przynajmniej z jedną piątą prędkości światła. Pojazd taki nie mógłby przenosić więcej niż kilka gramów wyposażenia, a jednocześnie musiałby mieć możliwość przesłania zdjęć z powrotem na Ziemię. (Gdy trwały prace nad Starshotem, naukowcy odkryli – ku wielkiej uciesze Loeba – że w tak zwanej strefie zamieszkiwalnej Alfy Centauri znajduje się potencjalnie skalista planeta, której z czasem nadano nazwę Proxima Centauri).

Jako rozwiązanie Loeb i jego współpracownicy wymyślili swego rodzaju międzygwiezdną żaglówkę napędzaną nie wiatrem, lecz laserem o mocy 100 gigawatów uderzającym w żagiel słoneczny o powierzchni 1,2 metra kwadratowego. Koncepcja była taka, aby wystrzelić w kierunku Alfy Centauri około tysiąca takich lekkich, relatywnie tanich pojazdów zwanych StarChipami. Liczba taka miała zagwarantować, że przynajmniej część z nich uniknie uszkodzeń spowodowanych gwiezdnym pyłem czy kolizjami i dotrze do punktu przeznaczenia.

Milner obliczał, że realizacja projektu Starshot pochłonie od pięciu do dziesięciu miliardów dolarów, a pierwsze statki kosmiczne będą mogły wystartować już w 2036 roku, co znaczy, że jakieś ćwierć wieku później dotarłyby do nas pierwsze fotografie naszego najbliższego sąsiada. Do 2016 przedsięwzięcie zaszło na tyle daleko, że Milner postanowił ogłosić bieżące wyniki prac podczas krzykliwej konferencji prasowej na dachu budynku One World Trade Center.

11-dniowy okres gorączkowych obserwacji

Dwa lata po rozpoczęciu finansowanego przez Jurija Milnera Breakthrough Listen dotarło do nas coś z innej galaktyki.

19 października 2017 roku teleskop Pan-STARRS z Obserwatorium Haleakalā na Hawajach zarejestrował najprawdopodobniej pierwszy obiekt międzygwiezdny, który zagościł w naszym systemie planetarnym. Niestety ogromna szybkość, z jaką się poruszał świetlisty punkcik, uniemożliwiała obserwację z wewnątrz Układu Słonecznego, dlatego astronom Robert Weryk zauważył go dopiero, kiedy znajdował się w odległości około 34 milionów kilometrów i oddalał się już od Ziemi i Słońca. Dla naukowców rozpoczął się 11-dniowy okres gorączkowych obserwacji, gdy starali się zebrać jak najwięcej informacji o tajemniczym przybyszu, któremu nadano nazwę ’Oumuamua, co po hawajsku znaczy „zwiadowca”.

Zebrane pospiesznie dane zrodziły więcej pytań niż odpowiedzi. Obiekt udało się obejrzeć w zbliżeniu teleskopowym, lecz z obserwacji wynikało, że albo jest niesamowicie podługowaty (popularność szybko zyskała rekonstrukcja graficzna ukazująca go jako wielkie kamienne cygaro), albo przypomina bardzo cienkiego naleśnika, o grubości być może zaledwie kilku milimetrów. ’Oumuamua cechował się też bardzo wysoką jasnością, odbijał mniej więcej dziesięciokrotnie więcej światła niż przeciętna asteroida czy kometa, zupełnie jakby był zrobiony z błyszczącego metalu. Zdawał się też odrobinę przyspieszać, oddalał się od Słońca szybciej, niż przewidywano. Zjawisko takie nie jest co prawda niespotykane w przypadku zlodowaconych komet, które doświadczają tak zwanego wyrzutu gazu w związku z gwałtownym wyparowywaniem zamarzniętej wody, ’Oumuamua nie miał jednak typowego dla komet ogona, nie pozostawiał śladu dwutlenku węgla, a naukowcy nie zaobserwowali u niego spadku masy ani zmniejszenia prędkości obrotowej, których należałoby się spodziewać w przypadku odparowywania. Jak napisał Loeb: „Ten zwiadowca w porównaniu ze wszystkimi wcześniej odkrytymi kometami i asteroidami był dziwny i tajemniczy. Po prawdzie naukowcy nie potrafili nawet jednoznacznie orzec, czy rzeczywiście był kometą lub asteroidą”.

Międzynarodowa Unia Astronomiczna pierwotnie nadała obiektowi desygnat C/2017 U1, gdzie „C” stanowiło skrót od „comet”, a później zmieniła go na A/2017 U1, gdzie „A” stanowiło skrót od „asteroid”. Szybko jednak stało się jasne, że zebrane dane nie potwierdzają żadnej z tych opcji. W końcu więc, 14 listopada, organizacja zdecydowała się nadać przybyszowi nazwę 1I/2017 oznaczającą pierwszy w historii zarejestrowany obiekt międzygwiezdny („I” od angielskiego „interstellar”).

Przyglądając się informacjom na temat ’Oumuamua, Loeb nie mógł się oprzeć wrażeniu, że wygląda on podejrzanie znajomo – zupełnie jak żagiel świetlny, którego prototyp opracowywał w ramach projektu Jurija Milnera. Być może tajemniczy zwiadowca nie pasował do charakterystyk żadnych znanych obiektów naturalnych, ponieważ nie był wcale obiektem naturalnym. Być może pierwszy międzygwiezdny obiekt, który przeleciał przez nasz Układ Słoneczny, był kawałkiem kosmicznego śmiecia porzuconym przez obcych. Co, jeśli ’Oumuamua nie przypominał wcale cygara, tylko wielki, supercienki naleśnik łudząco podobny do żagli StarChipów? Co, jeśli przyspieszył, bo złapał odrobinę energii słonecznej – tak jak zrobiłby to StarChip?

„Ustaliliśmy, że ’Oumuamua musiałby mieć mniej niż milimetr grubości, aby zadziałała na niego energia ze światła słonecznego – pisał Loeb. – Wniosek płynął z tego jasny: natura nigdy nie zdradziła zdolności do wytworzenia obiektu o rozmiarach i strukturze, jakie sugerowały nasze założenia, a zatem tego rodzaju żagiel świetlny musiał zostać skonstruowany przez coś lub przez kogoś. ’Oumuamua musiał zostać zaprojektowany, zbudowany i wystrzelony przez pozaziemską inteligencję”.

W 2018 roku Loeb i pracownicy prowadzonego przezeń stażu podoktorskiego opublikowali wyniki swoich badań w periodyku „Astrophysical Journal Letters”, w artykule zatytułowanym „Czy ciśnienie promieniowania słonecznego może wyjaśniać nietypowe przyspieszenie ’Oumuamua?”. Tekst zapoczątkował medialną burzę, jakiej na harwardzkim wydziale astronomii nie widziano od czasu szalonej, pełnej wycia wozów strażackich nocy, którą przeżył w Cambridge J. Allen Hynek po wystrzeleniu Sputnika.

– Czy wierzy pan, że gdzieś tam istnieją obce cywilizacje? – zapytał Loeba jeden z reporterów.

– Wokół co czwartej gwiazdy orbituje planeta o rozmiarach i temperaturze powierzchniowej takiej jak Ziemia – odparł naukowiec. – Arogancją byłoby zakładać, że jesteśmy sami.

W kolejnych latach inne incydenty tylko skomplikowały debatę wokół ’Oumuamua. W 2019 roku pewien rosyjski astronom zaobserwował drugi obiekt międzygwiezdny (na cześć odkrywcy nazwany 2I/Borisov) odwiedzający nasz układ słoneczny – zupełnie zwyczajną kometę zachowującą się dokładnie tak, jak na kometę przystało, skutkiem czego wcześniejszy gość wydawał się tym dziwniejszy. Przy braku materiału porównawczego w postaci zbliżonych zjawisk trudno się było silić na przekonujące wyjaśnienia, co bynajmniej nie powstrzymało Loeba, który w 2021 wydał bestsellerową książkę zatytułowaną „Pozaziemskie. Pierwsze ślady życia rozumnego poza Ziemią”.

– Możliwe, że ta cywilizacja już nie istnieje, ale wysłała w przestrzeń pojazd kosmiczny. My sami wysłaliśmy Voyagera I i Voyagera II. Może tam być sporo sprzętu – powiedział naukowiec w jednym z okołopremierowych wywiadów. – To może być wiadomość w butelce, powinniśmy być otwarci na różne możliwości.

Obiekt jego zdaniem mógłby stanowić dla nas objawienie, migawkę przyszłości, a jednocześnie także odległej przeszłości.

– Ludzkość w ciągu zaledwie kilku lat mogłaby zbudować statek kosmiczny, który wykazywałby wszystkie co do jednej cechy ’Oumuamua. Innymi słowy, najprostsza, najbardziej bezpośrednia linia łącząca obiekt o wszystkich cechach ’Oumuamua z wyjaśnieniem tych cech jest taka, że został on zbudowany.

Czytaj więcej

Eleanor Catton: Ludzie sami wybierają tragiczne zakończenie

Pierwszy w historii ludzkości międzygwiezdny list

Według Loeba inni naukowcy bronili się przed tym wyjaśnieniem, ponieważ byłoby niezgodnie z podstawowymi paradygmatami naukowymi przyznać, że jedno z najważniejszych odkryć w historii ludzkości, odkrycie, które mogło przynieść odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań, jakie sobie stawiamy – dosłownie przeleciało nam przed nosem.

Jeszcze w tym samym roku dwaj astronomowie z Uniwersytetu Stanowego Arizony, Alan Jackson i Steven Desch, zaproponowali o wiele mniej egzotyczne wyjaśnienie. „New York Times” donosił, że w ’Oumuamua widzieli oni swego rodzaju międzygwiezdną górę lodową z azotu, coś dotąd niespotykanego, „kawałek takiego sobie egzo-Plutona”, jak to ujął Desch, czyli planety podobnej do Plutona, ale z innego układu słonecznego. Badacze wskazywali, że jasność obiektu nasuwała skojarzenia z Plutonem i Trytonem (jednym z księżyców Neptuna), których powierzchnię pokrywały azotowe lodowce. Przyspieszenie obiektu mogło stanowić wynik wyrzutu tegoż właśnie azotu, który nie zostałby rozpoznany, jeśli ktoś wypatrywał zwyczajnego ogona komety składającego się z pary wodnej i dwutlenku węgla. Owszem, ’Oumuamua mógł nie przypominać niczego, z czym się dotąd zetknęliśmy, ale niekoniecznie musiało to znaczyć, że minął nas statek kosmiczny.

Loeb tymczasem zajmował się już czymś zupełnie innym, co – jak miał nadzieję – mogło się stać jego kolejnym wielkim odkryciem. Z jego inicjatywy na Harvardzie ruszył Projekt Systematycznego Naukowego Poszukiwania Śladów Pozaziemskich Artefaktów Technologicznych Galileo, w ramach którego wraz z grupą współpracowników zidentyfikował podejrzany meteor, który w 2014 roku spadł na Ziemię u wybrzeży Papui Nowej Gwinei. Obiekt, czymkolwiek był, poruszał się z większą prędkością niż zwykła kosmiczna skała, co sugerowało – przynajmniej zdaniem Loeba – że mogła to tak naprawdę być sonda kosmiczna. (Obiekt rzeczywiście zachowywał się w sposób, w jaki mogłyby się zachowywać nasze sondy Voyager czy Mariner, gdyby za tysiące lat zderzyły się z jakąś odległą planetą). Pracownicy projektu Galileo przeczesali dno Pacyfiku w poszukiwaniu pozostałości nietypowego przedmiotu i latem 2023 roku ogłosili, że korzystając z magnesu, wydobyli na powierzchnię dziesiątki sferul niepodobnych do niczego, co kiedykolwiek widzieli.

– Cechują się wytrzymałością materiałową większą niż jakakolwiek znana i udokumentowana przez NASA kosmiczna skała – powiedział Loeb przedstawicielom mediów. – Fakt, że powstała z materiałów twardszych nawet niż żelazne meteoryty i poruszała się szybciej niż 95 procent gwiazd w pobliżu Słońca, sugerował, że potencjalnie mógł to być statek kosmiczny innej cywilizacji albo jakiś technologiczny gadżet.

Oczywiście Loeb i jego zespół musieli przeprowadzić jeszcze wiele badań, zanim mogliby orzec, czy materiał był pochodzenia naturalnego czy sztucznego, ale wypowiedź naukowca tchnęła entuzjazmem. Być może tysiące albo i miliony lat temu pozaziemscy odpowiednicy Franka Drake’a i Carla Sagana posłali w kosmos własną złotą płytę, która jakimś sposobem pośród bezmiaru kosmicznej ciemności napatoczyła się akurat na naszą błękitną łupinę.

Być może zespół Loeba znalazł pierwszy w historii ludzkości międzygwiezdny list.

Fragment książki Garretta M. Graffa „UFO. Rząd USA, CIA i Pentagon. NASA i SETI. Archiwalne, odtajnione dokumenty. Historia i teraźniejszość”, przeł. Grzegorz Gajek, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa SQN, Kraków 2024

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Garrett M. Graff jest amerykańskim dziennikarzem i historykiem, byłym redaktorem magazynu „Politico”, redaktorem naczelnym magazynu „Washingtonian” oraz wykładowcą na Uniwersytecie Georgetown. Publikuje książki o polityce, technologii i bezpieczeństwie narodowym.

2I/Borisov mógł stanowić dla nas objawienie, migawkę przyszłości, a jednocześnie także odległej prze

2I/Borisov mógł stanowić dla nas objawienie, migawkę przyszłości, a jednocześnie także odległej przeszłości

Foto: NASA

W miarę jak rząd USA otwierał się na koncepcję istnienia pozaziemskich cywilizacji, a naukowcy przybliżali się do poznania źródeł życia jako takiego, coraz bardziej obiecujące stawały się działania naukowe związane z SETI. Do drugiej dekady XXI wieku obserwacje planet spoza Układu Słonecznego – które jeszcze 20 lat wcześniej pozostawały tworem czysto teoretycznym – stały się tak częste, że przestały przyciągać nagłówki. W 2010 roku zespół obsługujący teleskop kosmiczny Keplera za jednym zamachem ogłosił odkrycie aż 306 tych tak zwanych egzoplanet, co Seth Shostak uznał za „bez wątpienia jedno z najbardziej widowiskowych odkryć astronomicznych ostatnich dwóch lat”. A była to tylko pierwsza transza z tysięcy odkryć, które miały nadejść. Astronomowie mogli teraz oszacować, że wokół jakiejś jednej trzeciej gwiazd orbitują planety zbliżone do Ziemi albo „Superziemie”, czyli planety większe od naszej, ale nie tak duże, żeby ich atmosfera okazała się dusząca, jak choćby atmosfera Jowisza. „Możemy znajdować się dziś na skraju dowiedzenia, że nasz świat, przynajmniej z punktu widzenia geologicznego, jest czymś mniej więcej tak prozaicznym jak gołębie” – napisał Shostak.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku