Opisane powyżej wydarzenie, na bądź co bądź czołowym polskim uniwersytecie, najlepiej oddaje odwagę i trud, jakiego podjął się Piotr Zychowicz, pisząc swoją książkę o tym, jak „Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki". Zychowicz, choć znany przede wszystkim z publikacji w prasie codziennej, jest historykiem, uczniem Wieczorkiewicza i to właśnie on przeprowadził z profesorem inkryminowany wywiad na łamach „Rzeczpospolitej". Jest więc oczywiste, że popełnił tę samą myślozbrodnię, więc zapewne również na niego spadną wkrótce gromy. Żeby było jasne: atakować Zychowicza będą zarówno postmarksistowscy determiniści historyczni wychowani na „słusznych" opracowaniach „powszechnie uznanych" badaczy, dla których jakakolwiek inna decyzja rządu RP i ministra Becka i tak nie odmieniłaby losu Polski w 1939 r., jak i pobożni patrioci, dla których z kolei dwie największe nasze klęski i hekatomby w XX w. – Wrzesień '39, a zwłaszcza Powstanie Warszawskie '44 – są owiane kultem moralnego zwycięstwa, dzięki któremu rzekomo bojący się Polaków Stalin nie włączył Rzeczypospolitej do Związku Sowieckiego. Każdy, kto próbuje tę historię roztrząsać, a więc i spojrzeć na nią krytycznym okiem, zaliczony jest albo do „bolszewików", albo do wyzwolonej z polskości „palikociarni". Dlatego niezwykle ważne jest zastrzeżenie, które poczynił Zychowicz na końcu swojej publikacji: „Tej książki nie napisałem ani z pozycji germanofilskich, ani antykomunistycznych. Ani z pozycji lewicowych, ani z pozycji prawicowych. Nie napisałem jej też z pozycji pacyfistycznych, militarystycznych, antysemickich, filosemickich, profaszystowskich, antyfaszystowskich ani jakichkolwiek innych. Napisałem ją z pozycji polskich". Można by rzec, że tak ujęta intencja autora jest osnową narracyjną całej książki. Nieprzypadkowo Zychowicz w różnych miejscach do znudzenia powtarza, że gdyby nie błędy polskiej polityki z lat 1938–1939, Rzeczpospolita uniknęłaby biologicznej zagłady jej obywateli, masowego ludobójstwa, utraty Kresów Wschodnich, zmiany struktury społecznej i utraty niepodległości na blisko pół wieku.
Apologetyka historyczna
Pracę Zychowicza uważam za niezwykle ważną i pożyteczną nie tylko z powodu faktu, że wpisuje się ona w niepopularny u nas nurt alternatywnej publicystyki historycznej, lecz przede wszystkim ze względu na jej apologetyczny charakter. „Pakt Ribbentrop-Beck..." to w pierwszym rzędzie obrona głównej tezy książki, na którą składają się jakby dwie zasadnicze refleksje autora:
1) polityczno-militarny sojusz Polski z III Rzeszą uratowałby naszą niepodległość, choć byłaby ona poddawana różnorakim zewnętrznym i wewnętrznym naciskom oraz ograniczeniom;
2) II wojna światowa przebiegałaby w dwóch etapach: kampanii zachodniej, podczas której w 1940 r. Niemcy pokonaliby państwa zachodniej Europy (poza Anglią), w 1941 r. wspólnie z Polską, Włochami, Rumunią, Węgrami..., dzięki miażdżącej przewadze militarnej, pobiłyby zaś Sowietów, zdobywając Moskwę i likwidując na zawsze sowiecki komunizm. Rosja – w jakiejś nowej formie państwowej, lecz na pewno nie bolszewickiej – zostałaby odepchnięta od Europy w stronę Azji, Polska stałaby się zaś głównym sojusznikiem Rzeszy w regionie i wspólnie z wolnymi narodami międzymorza budowałaby jakąś formę federacji państw Europy Środkowo-Wschodniej. W drugim etapie wojny (w latach 1944–1945), wzorem światowej rozgrywki z lat 1914–1918, Niemcy zostałyby ostatecznie pobite na Zachodzie przez koalicję anglosasko-francuską i zmuszone do odwrotu ze Wschodu, dzięki czemu Polska, która w ostatniej fazie wojny przeszłaby do obozu alianckiego, nie tylko utrzymałaby Kresy Wschodnie, ale także rewindykowałaby Gdańsk i część Prus Wschodnich z Olsztynem.
Jak przystało na solidny apologetyczny wykład, Zychowicz nie obawia się konfrontacji z obrońcami ekipy Mościckiego, Rydza-Śmigłego i Becka. Na blisko 350 stronach rozważa dziesiątki, może nawet setki kontrargumentów, które na przestrzeni ostatnich ponad 70 lat pojawiły się w publicystyce i historiografii krajowej, emigracyjnej czy obcej. Najważniejsze z nich dotyczą prawdziwych zamiarów Hitlera wobec Polski, reakcji Polski na proces zagłady Żydów oraz powojennych konsekwencji dla naszego kraju wynikających z naszego sojuszu z III Rzeszą. Najbardziej nośnym spośród nich jest argument związany z Holokaustem. Zychowicz zachowuje „zimną krew" i precyzyjnie podaje statystyki dotyczące uratowanych Żydów w krajach kolaborujących z Niemcami i na ziemiach przez hitlerowców podbitych. Wynika z nich jasno, że wszędzie tam, gdzie nie było choćby marionetkowego rządu i Niemcy mieli wolną rękę, by tworzyć getta i mordować Żydów, zginęło ich najwięcej. Obserwację tę potwierdza historyk Israel Gutman z Yad Vashem, z którym Zychowicz rozmawiał, pisząc swoją książkę: „Proszę zwrócić uwagę, że to właśnie tu mogli zrobić to zupełnie bezkarnie. W Polsce nie było żadnego miejscowego rządu i lokalnej administracji, żadnych niezależnych od Niemców instytucji, które mogłyby patrzeć im na ręce. Polska znajdowała się pod totalną okupacją i Hitler mógł robić na jej terenie, co mu się żywnie podobało. Był panem absolutnym sytuacji". Podobnie wypowiedział się Timothy Snyder: „Dla Żyda bowiem, który w czasie wojny mieszkał na obszarze, na którym struktury państwa zostały zniszczone, szanse przeżycia wynosiły 1 do 20. Tam natomiast, gdzie państwo przetrwało, szanse te wynosiły 1 do 2. Dotyczyło to również Rumunii, Włoch, Węgier i Bułgarii, które były sojusznikami Niemiec, a nawet samej III Rzeszy. Zniszczenie państw niosło więc ze sobą bardzo daleko idące konsekwencje". Wydaje się pewne, że gdyby Polska w 1939 r. nie postawiła wszystkiego na jedną kartę, nie byłoby zagłady Żydów. A przynajmniej polscy Żydzi nie ginęliby na tak wielką skalę. Trudno na poważnie założyć, że Polacy nagle zerwaliby z tradycją „państwa bez stosów" i wymordowaliby swoich sąsiadów.
Prostowanie mitów
Książka Zychowicza w pełni potwierdza zasadę, że historię piszą zawsze zwycięzcy. Opisując relacje polsko-niemieckie bezpośrednio po dojściu Hitlera do władzy (w styczniu 1933 r.), przypomniał on szereg faktów świadczących o pojednawczych wobec Polski gestach Hitlera. Fakty te są znane historykom, ale niemal nieobecne w świadomości historycznej Polaków patrzących na przedwojenne stosunki polsko-niemieckie jedynie przez pryzmat ogromu zbrodni niemieckich podczas wojny. Zafascynowany marszałkiem Piłsudskim jako pogromcą bolszewickiej Rosji Hitler dążył do zasadniczej przebudowy relacji z Polską. Autor książki „Pakt Ribbentrop-Beck..." przytacza dość znamienną wypowiedź Führera, która padła w przededniu objęcia przez niego urzędu kanclerskiego: „Jestem zdecydowany podjąć zachętę Piłsudskiego i od razu po przejęciu władzy zawrzeć dziesięcioletni układ z Polską. Cóż za odzew tego rodzaju układ będzie miał w Niemczech i na całym świecie! Niemcy znów są zdolne do zawierania sojuszy! Niemcy wyciągają rękę do swego dotychczasowego wroga!". 2 maja 1933 r., podczas spotkania z wysłannikiem Piłsudskiego – Alfredem Wysockim, Hitler podtrzymał swoje obietnice. Polsko-niemiecki pakt o nieagresji podpisany został w styczniu 1934 r. Piłsudski miał wówczas powiedzieć: „Gdyby Hitler nie przyszedł, wiele rzeczy by się nie udało". Później było jeszcze bardziej obiecująco. Z licznych notatek i raportów polskich dyplomatów z lat 1933–1938 wyłaniała się wizja polsko-niemieckiego sojuszu skierowanego przeciwko Stalinowi. W styczniu 1935 r. ambasador Lipski relacjonował słowa Göringa: „Polityka niemiecka musi w przyszłości szukać ekspansji w jakimś kierunku. Ekspansję tę w porozumieniu z Polską Niemcy mogą znaleźć na wschodzie, ustalając rejon zainteresowań dla Polski na Ukrainie, dla Niemiec na północnym wschodzie". Ponad dwa lata później podobne słowa usłyszał wiceszef MSZ Szembek: „Potrzebujemy Polski silnej. Polsce Bałtyk nie wystarcza, powinniście mieć oko na Morze Czarne". Jest faktem, że licząc na sojusz z Polską, Hitler na wielu polach odrzucił antypolski kurs weimarskich Niemiec. Szczególnie widoczne było to na gruncie problematyki związanej z mniejszościami narodowymi. Hitler niemal od razu porzucił Stresemannowską koncepcję „autonomii kulturalnej", która miała uczynić z Niemców w Polsce społeczność w istocie niezależną od administracji państwowej. Dał również więcej swobody działania Związkowi Polaków w Niemczech. W odpowiedzi w 1934 r. władze RP wyciszyły działalność antyniemiecką Związku Obrony Kresów Zachodnich, zmieniając nawet w geście pojednania jego nazwę na bardziej neutralną – Polski Związek Zachodni.