Holender był przez kilka lat korespondentem różnych mediów na Bliskim Wschodzie, od Libii i Egiptu poprzez Ziemię Świętą (tak dla wygody nazywa Izrael) aż po Kuwejt i Irak. Jak przyznaje, stało się z przypadku, znał trochę arabski, więc jego przełożeni nie zastanawiali się nad innym miejscem „zesłania". Zaczynał naiwnie, spodziewając się Niezależności Prasy, Swobody Wypowiedzi i Wolności Słowa (duże litery moje). Niebawem zorientował się, że to zasady dobre na studiach dziennikarskich, praktyka wygląda zupełnie inaczej. I dopiero w tych newralgicznych punktach świata pojął, jak wygląda i od czego jest zależne relacjonowanie wydarzeń: liczy się wielka polityka kierowana jeszcze większym biznesem. Reszta nikogo nie obchodzi.
Przykłady podawane przez Luyendijka są jasne, klarowne i porażające. Miał do czynienia z przewrotami, rewolucjami, podwójną intifadą. I gdy się czyta o specjalnym montowaniu kadru, by z kilkunastu młokosów uczynić tłum, albo o aranżowanym wcześniej z telewizyjną ekipą obrzucaniu wojskowego patrolu kamieniami, obrazy oglądane na ekranie telewizora tracą barwę i wymowę. A jeszcze do tego czytamy o cudownie działającej PR-owskiej maszynie propagandy wojny — jakiejkolwiek, bo na każdej można przecież zarobić.
Egipt, Libia, Kuwejt, Irak, Ziemia Święta... Ta ostatnia jest najmniej jakby święta, gdyż tu najlepsze agencje PR-owskie z całego świata odpowiednio naświetlają punkt widzenia. Luyendink nie obwinia jednak Izraela, to raczej Arabowie podkładają się sami. Dlaczego? To już sprawa bardziej skomplikowana. Nie chodzi bynajmniej o marketingową słabość, to świadoma — acz troskliwie skrywana — decyzja palestyńskich władz, którym zależy na rządzeniu, pieniądzach, zaś dopuszczenie nowych, bardziej racjonalnych, szukających porozumienia polityków oznacza odsunięcie na aut. Skąd my to znamy?
„Zanim zostałem korespondentem [...] myślałem, że wojna medialna to wojna, której media poświęcają dużo uwagi" – tłumaczy swoje naiwne początkowo podejście autor. Szybko się uczył, już kilkanaście stron dalej możemy przeczytać analizę języka używanego przez media — stronniczego, tendencyjnego, kreującego nieprawdziwy obraz rzeczywistości: Hamas jest „antyizraelski", ale żydowscy osadnicy nie są „antypalestyńscy", przemoc wobec obywateli Izraela to dzieło „terrorystów", gdy Palestyńczyków atakują „jastrzębie". Przypomina mi się uwaga Christophera Hitchensa w jego wspomnieniowym tomie „Hitch-22": „Zostałem dziennikarzem między innymi po to, by nigdy nie musieć sięgać po informacje do prasy". Gdy Luyendink opisuje, w jaki sposób zamawiane i dobierane są materiały korespondentów, na jakie miejsce windowane lub spychane, jak przeinaczany jest faktyczny przekaz, nie sposób dziwić się Hitchensowi.