Jest wytrawnym rozmówcą Kamili Dreckiej, bo doskonale wie, co mówić i jak mówić. „Mam w swoim życiorysie takie momenty, które mnie bolą, a nie potrafię publicznie rozdzierać szat”, a z kolei „prywatne szaleństwa nie nadają się do opowiadania”. Wyjaśnia, że zdecydował się mówić o sobie jedynie po to, by demolować mity. Dodaje, że „to nie jest szlachetność, raczej pycha”. W innym miejscu przyznaje: „Tak wiele mówiłem, żeby trudno było odcedzić prawdę od zmyślenia”.
Deklaruje: „nie jestem złożony z jednego Englerta. Ich było co najmniej pięciu, różnych w moim życiu. Cynicznych, romantycznych, niegodziwych, szlachetnych, niezdolnych i zdolnych”.
Jan Englert zagrał 150 ról teatralnych, ponad 200 w Teatrze TV. „Na pewno mogę powiedzieć, że żadna moja rola ani reżyseria nie była klapą” – uważa. Ale choć pierwszą zagrał jako 13-latek w „Kanale” Wajdy, to dorosłe zawodowe sukcesy poprzedziło noszenie halabardy i najmniej poważana garderoba nr 7 w Teatrze Polskim („ostatni adres, pod który chcieliśmy się dostać”). W warszawskiej PWST „nauczył się przede wszystkim porządku, ale i hierarchii”. Tam też wystartował jak z katapulty – ożenił się z koleżanką z roku, Barbarą Sołtysik, został wybrany starostą, przyjaźnił się z Andrzejem Zaorskim. Po chudych latach przyszły i tłuste - także w Teatrze Polskim - był ulubieńcem Dejmka – zagrał m.in. u niego w 1982 roku Konrada w „Wyzwoleniu”. Pamięta jednak, że: „nigdy w środowisku filmowym nie usłyszałem o swoich rolach słowa pochwały. Nigdy też nie dostałem żadnej znaczącej filmowej nagrody”, a także: „ciągle jest we mnie niedosyt powszechnego uznania”.
Równocześnie Englert przyznaje, że aktorstwo nigdy nie wypełniało mu życia: „Najbardziej spalałem się jako pedagog w szkole teatralnej”. Jednocześnie z goryczą mówi o współczesnych adeptach swojego zawodu, którzy w większości nie słyszeli ani o Holoubku ani o Łomnickim. Sądzi, że jest witkacowskim rekordzistą – grał w trzech, a reżyserował siedem sztuk tego autora: „najbardziej pociągała mnie jego profetyczność. Że on, w tamtych czasach, przewidział, że jakość przegra z ilością”. Uważa, że „artystą jest ten, który nie włazi w rzeczywistość, tylko stwarza własną. Ktoś, kto ma własny oryginalny świat”. Jednym z zaledwie kilku, których spotkał, był dla niego Jerzy Grzegorzewski.
Dostrzega swą wyjątkowość jako dyrektor Teatru Narodowego: „Chyba jestem jedynym w tym kraju dyrektorem, który chodzi na spektakle do innych teatrów”. Zapraszając do współpracy reżyserów jest wyznawcą kompromisu: „pilnuję tylko poziomu i rzemiosła”. Przez 18 lat tylko raz nie dopuścił do premiery. Nie ma złudzeń: „w tej chwili teatr żywi się publicznością, którą dawniej nazywaliśmy nuworyszami”.